Postępy akcji przeciwko dopalaczom mogłem obserwować chodząc po chleb. W pobliżu mojej ulubionej piekarni funkcjonował bowiem sklep z tymi zakazanymi specjałami. Początkowo nie zauważałem jego istnienia – otwierano go bowiem dla klientów dopiero wieczorem. Przechodziłem więc obojętnie obok nic mi nie mówiącego szyldu "Kolekcjonerzy".
Gdy już premier oznajmił mi, jakim zagrożeniem są dopalacze, zacząłem zwracać na sklep uwagę – zwłaszcza po rozpoczęciu policyjnej (a właściwie sanepidowskiej) obławy na handlarzy dopalaczami.
Rzeczywiście, na niebezpiecznym przybytku pojawiły się plomby, a obsługa – chłopak i dziewczyna ze znudzeniem popalający całkiem zwykłe papierosy na schodkach przed sklepem – gdzieś znikła. Potem znikł też szyld "Kolekcjonerów". Przenieśli się do internetu, pomyślałem.
Jednakże wczoraj znów ujrzałem znajomy obrazek. Chłopak i dziewczyna palili przed swoim sklepem z dopala... Nie! Nie z dopalaczami. Teraz lokal zamienił się w salon do gier hazardowych. Za plecami palących, przez otwarte drzwi, dostrzegłem charakterystyczne sylwetki "jednorękich bandytów".
Przecież rząd wytępił hazard! – ktoś z oburzeniem zawoła. Cóż, niewykluczone, że wytępił. Co nie zmienia faktu, że salony gry wracają na polskie ulice. Możemy iść sobie pograć, w oczekiwaniu na kolejny sukces naszego premiera.
Inne tematy w dziale Polityka