Gdy zaczynałem pracę zawodową jako młody, ambitny oraz niewiarygodnie głupi i naiwny inżynierek, do zakresu moich obowiązków poza zapylaniem w gumowcach po pas w błocie różnych budów, należało również kosztorysowanie. Tak już działa nie tylko ten zresztą biznes, że zanim jakąś robotę dostaniesz, musisz ją wycenić i się tą wyceną wpasować w oczekiwania klienta. Wtedy, 10 lat temu, to była dżungla i walka o życie. Roboty było mało, firm dużo, zatem przetargi to była wolnoamerykankowa nawalanka: wszystkie chwyty dozwolone, układy, łapówy, strategiczne sojusze ze śmiertelnymi wrogami, wieloletnie przyjaźnie zerwane z powodu zdrady i tym podobne hece. Krew, pot, łzy, trupy winnych i niewinnych, agenci wpływu, szpiedzy jak my. Jak w polityce po prostu, rzygać się chce.
Teraz się to zmieniło sporo, bo od kilku lat jest hossa w budownictwie i roboty jest w chwili obecnej więcej niż firmy są w stanie ogarnąć. Pamiętam czasy, gdy na przetarg na przebudowę kurnika na salę gimnastyczną w jakiejś szkole w Pierdziszewie Dolnym, którą to wioskę znaleźć można było jedynie na tajnych mapach wojskowych, oferty składało 36 firm z całej Polski. A od kilku lat to jest tak, że często takie właśnie przetargi kończą się niczym z powodu braku ofert. Teraz już na samym etapie kosztorysowania oferenci mają w nosie jakieś mało zyskowne i upierdliwe partaniny w budżetówce i czasu nie tracą na ofertowanie.
Ja wiele lat temu kosztorysowałem wszystko. Bo w całych tych nawalankach, grach i układach to ja byłem taki mały elemencik, który miał dobra wycenę zrobić, a potem dopilnować realizacji. „Zrobić dobrą wycenę” nie znaczyło wcale „zrobić najtańszą wycenę”. To znaczyło „zrobić taką wycenę, jaka jest potrzebna na ten konkretny przetarg”, co znaczyło, że często ceny wywalało się w kosmos, np. po to, żeby pokazać zamawiającemu, że ta druga oferta, od Kazia, u którego i tak potem będziemy hulać jako podwykonawca, jest rewelacyjna po prostu, albo po to, bo taki był układ i było wiadomo, że taka cena przejdzie. No tak to działało i pewnie do tej pory w wielu miejscach działa. Przypuszczam z dużą dozą pewności, choć od lat w tym już nie robię.
Kosztorysowanie wg norm (tzw. KNR-ów) za pomocą programu komputerowego jest zasadniczo nieskomplikowane i niespecjalnie rozgarnięty ćwok sobie z tym poradzi. Program liczy wszystko, więc tylko dane (ceny) trzeba zapodać. I już, wynik wychodzi na koniec jak się już wszystko wklepie. Ale pierwsza wycena to zawsze wycena wstępna. Potem zaczynamy rzeźbić, czyli jak za drogo wyszło to zdejmujemy, jak za tanio to dosypujemy. To w programie jednym kliknięciem można zrobić, zmieniając jedną cenę czy wskaźnik. Program w mig przeliczy i gotowe. Kiedyś tak nie było. Od starszych kolegów inżynierów wysłuchiwałem mrożących krew w żyłach opowieści o nocach zarwanych nad poprawianiem kosztorysów z ołówkiem kopiowym w ręku i liczydłem na podorędziu, bo kilka godzin przed terminem składania ofert przyszedł cynk i trzeba było co nieco podretuszować. Teraz to prehistoria – takie sprawy załatwia się w 5 minut.
Ta bezwysiłkowa łatwość robienia wszystkiego ma, jak wszystko, swoje zady i walety. Się robi błyskiem, zamiast godzinami, to się i myśli nad tematem godzinę, a nie dwa dni. I jak się człowiek raz pomyli w jednym wskaźniku czy cenie, to... Oj! Co innego przecież jak się pomylisz w jednej pozycji, co innego jak we wszystkich, nieprawdaż?
Pewnego razu trafiły na moje biurko materiały przetargowe na siedem bloków na osiedlu gdzieś tam. Wszystkie takie same, jak od stempla normalnie, jakimiś tam detalami tylko kosztorysy się różniły. Wyceniałem instalacje wodno-kanalizacyjne. Oczywiście oferta była jak zwykle na wczoraj. Specyfikacja istotnych warunków zamówienia precyzowała producenta plastikowych rur i kształtek do instalacji wodociągowej. Ten, a nie inny i już!
Projektant też człowiek, żyć musi, podobnie jak producent czy dystrybutor tego i owego, więc oczywistym dla wszystkich jest, że za wrzucenie w projekt i specyfikację urządzeń lub systemów konkretnego producenta, konkretny producent w ramach wdzięczności, panu projektantowi się odwdzięcza. Zwykła praktyka. Jak się potem wykonawcy uda, to podmienia i bierze swojego dosatwcę, jak się nie uda, to trudno, co robić. W każdym razie na etapie kosztorysowania się nie grymasi i wlicza to co kazali. Dystrybutor był jeden na Polskę. Wysłałem zapytanie, dostałem szybką odpowiedź (faksem - to było 10 lat temu. Młodszym wyjaśniam, że faks to takie niepraktyczne urządzenie podobne do telefonu, którego niektórzy używają do dziś, chociaż są przecież maile!) i zabrałem się do pracy.
Wyceniłem pierwszy budynek. Skopiowałem wycenę sześć razy poprawiając detale, uzgodniłem z szefem, przekazałem wartość koledze z firmy od konstrukcji, pod której szyldem startowaliśmy do boju, pchnąłem umyślnym kosztorys zapakowany w kopertę. Był piątek. Południe, chłopaki spokojnie zdążą złożyć całą ofertę do 16:00.
Po fajrancie spędziłem miły wieczór z Lepszą Połową opowiadając jej o fascynujących przygodach z pracy i poszliśmy spać.
O pierwszej w nocy obudził mnie wielki niepokój.
Coś jest nie tak, szeptał ten cykor wewnątrz mnie. Igor, coś jest kurde strasznie nie tak…
Złe przeczucia spływają na ludzi z mocą odświeżacza do kibli. I wtedy też tak było. Jakby mnie obuchem w potylicę trzepnął.
Jakie ceny wpisałeś do kosztorysu? No jakie?
Nie wiedziałem co konkretnie, ale że coś jest źle to wiedziałem doskonale. Do rana nie zmrużyłem powieki. I nic mądrego nie wymyśliłem.
Skoro świt ruszyłem truchtem do fabryki sprawdzić co jest grane. Pracowałem wtedy i w soboty. Wziąłem do ręki faks od dystrybutora sytemu plastikowych rur i kształtek do wody. Taki szeleszczący i błyszczący papier faksowy z rolki. Moja mam w taki sam zawijała mi kanapki do szkoły.
Spojrzałem na walutę.
DM. Marki niemieckie.
Ja do kosztorysu wpisałem co prawda ceny za poszczególne elementy systemu identyczne jak w ofercie dystrybutora. Z tym, że w złotówkach. 1 dojczmarka z oferty, którą miałem w ręku, w ofercie, którą wysłałem wczoraj po południu miała wartość 1 zł.
Niebo z hukiem spadło na mój pusty łeb.
Szybko przeliczyłem ceny z marek na złotówki, siadłem do komputera i wprowadziłem właściwe wartości. Od uzyskanego wyniku odjąłem poprzedni.
200.000 złotych polskich – tyle wynosiła różnica, co znaczyło ni mniej ni więcej, że na tyle właśnie niedoszacowany był mój kosztorys, który w zaklejonej szczelnie kopercie, spoczywał w tej właśnie chwili w pancernej szafie zamawiającego.
O w mordę.
Gdyby podobna przygoda spotkała mnie dzisiaj, poszedłbym zwyczajnie do szefa, powiedział „Oj, zdaje się, że spaprałem to i owo odrobinkę” i zostałbym albo pochwalony za szczerość i bystrość umysłu, pozwalającą przyznać się do błędu (to w przypadku szefa niegłupiego), albo wywalony na zbity pysk z wilczym biletem (to w przypadku szefów większości). Ale 10 lat temu to ja miałem takie siano we łbie, że jeszcze mi wstyd.
To zasadniczo ciekawe jest.
W wieku lat osiemnastu, skromnie i z wrodzoną sobie pokorą, uznałem się za człowieka nieskończenie mądrego i mającego pojęcie o wszystkim. W ogólniaku niewiele się ucząc i odstawiając nieustanne kabarety, w cuglach kosiłem czwóreczki i piąteczki, przeplatane pałami z ruska i gegry, których jakoś nie lubiłem, oraz z muzyki za robienie sobie jaj. Taki mądry byłem!
Na studiach mi przeszło. A dokładnie to tuż po pierwszej sesji, na której uwaliłem wszystkie trzy egzaminy: matmę, fizę i kreskę.
Co gorsza, wkrótce wpadłem w drugą skrajność.
Uznałem się mianowicie za wyjątkowego tępaka. Nawet gdy zaryłem jak kret to było tak sobie!
I z tym nastawieniem przystąpiłem do pracy dla pierwszego kapytalysty. Trudno sobie gorsze wymyślić.
I jeszcze przez inne sprawy miałem strasznie w głowie popaprane. No rozsądny za bardzo to ja w tamtym czasie nie byłem.
Dlatego prozaiczne i jedynie oczywiste przyznanie się do błędu i stworzenie możliwości odkręcenia sprawy przez wycofanie oferty (teoretycznie niemożliwe, ale praktycznie jak najbardziej prawdopodobne), dalece wykraczało poza moje możliwości. Wobec tego zachowałem się najgłupiej jak można.
Podkuliłem pod siebie ogon i czekałem co będzie dalej. Nikomu ani mru mru. Jak kamień w wodę.
To był najgorszy tydzień w moim życiu.
Brak apetytu, nieprzespane noce, zero wydajności w pracy, kolejne błędne decyzje.
Spowodowałem dwie kolizje drogowe, złamałem (z frustracji!) trzy serca (tym jedno męskie), sprowokowałem samobójcze myśli u czwórki koleżanek i kolegów z pracy, zabiłem kapciem pięć pająków, przez co przez cały tydzień padał deszcz, bo wtedy nie wiedziałem jeszcze, że zabobony są nic nie warte, bo zawsze można odpukać. Taką cenę zapłaciłem za moje milczenie.
Ja dziś tego naprawdę nie potrafię ogarnąć rozumem. Skąd była we mnie ta nadzieja, że przegramy przetarg? Że pomimo tego, że dzięki mojemu błędowi nasza oferta miała wszelkie szanse na zwycięstwo, które firmę mojego kapytalysty postawiłoby wobec pewnego, hmmm…, kłopotu, twardo udawałem, że nic się nie stało? Nie wszystko da się zrozumieć, nawet w człowieku, którego każdy z nas zna najlepiej, czyli w samym sobie.
Wyniki miały być ogłoszone w piątek.
- Panie Igorze, gdzie pan jest? – zapytał przez telefon w piątek w południe szef. On miał taki zwyczaj przyjemny. Za każdym razem, gdy dzwonił na moją Nokię wielkości magnetofonu szpulowego, zadawał to właśnie pytanie.
„Panie Igorze, gdzie pan jest?”. W pracy, a gdzie mam być? Ale chodziło o to, że budowy były tu i tam, zatem tu i tam musiałem jeździć i walczyć z żywiołem. Tak czy siak, telefon nie miał funkcji GPS (oraz kilku innych, takich jak: SMS, książka telefoniczna – 10 pozycji to nie jest książka telefoniczna – kalendarz, kamera, MP3 oraz wibrator), ale za to był dobrym aparatem telefonicznym. Dziś telefon to funkcja dodatkowa w telefonie komórkowym i przez to niestety średnio ważna.
- W biurze – odparłem.
- Zapraszam do mnie.
Starannie zakleiłem kopertę z testamentem, wsadziłem ją do kieszeni i ruszyłem na szafot. Niestety właśnie „nadejszła ta wiekopomna chwila” i nadszedł też czas stawienia czoła prawdzie. Skończyły się żarty, zaczęły się schody. Naważyłeś piwa, to je teraz wypij. Słowo się rzekło, kobyłka u płota. Na pochyłe drzewo i Salomon nie naleje…
Przeszedłem przez plac. Naokoło, co by dłużej zeszło.
Wszedłem do gabinetu Pani Głównej Księgowej. Miałem do kobiety wielką słabość od czasu naszej rozmowy na tematy lingwistyczne.
Już na początku mojej pracy zauważyłem, że znajomość jakiegokolwiek języka obcego w stopniu umożliwiającym w miarę swobodną komunikację z cudzoziemcem, jest dla osób języka żadnego poza ojczystym nie znających, umiejętnością na tyle tajemniczą, że traktują cię jak czarodzieja.
Pani Główna Księgowa, pewnego dnia położyła na moim biurku jakiś faks i spytała o co chodzi. Rzuciłem na faks okiem i odparłem, że nie wiem.
- Nie chce pan powiedzieć?
- Nie tyle, że nie chcę. Po prostu nie wiem.
- Jak to pan nie wie? Przecież pan sam z nimi rozmawia.
- Tak, ale po angielsku.
- No i co z tego?
- A ten faks jest po włosku.
- No i co z tego?
- Ja nie rozumiem włoskiego.
- No to jak to w końcu z panem jest? Zna pan te języki obce, czy pan nie zna?
No cóż, wyszło na to, że jednak nie znam, ale sympatia do kobiety pozostała.
W każdym razie jej pokój był ledwie przechodni.
Wkroczyłem do gabinetu szefa.
Kacie, czyń swoją powinność.
- Niech pan siada, panie Igorze. No i niech pan sobie wyobrazi, że świnie coś zachachmęciły i ten przetarg na to osiedle unieważnili. Ja czułem, że tak będzie – wszyscy szefowie świata po fakcie zawsze czują, że tak właśnie miało być, to taka uniwersalna cecha szefów – A miałem cynk, że byliśmy najlepsi z ceną. Ale pies im mordę lizał złodziejom, bo ja do pana inną sprawę mam…
Co ma zawsze głupi?
Mam nadzieję, że P.T. Czytelnicy docenią fakt, ze podzieliłem się z Nimi moją największą, pilnie skrywana i strzeżoną tajemnicą? ;-DDD
Motto:
"To, co się dzieje, nie jest ważne. (...) Ważna jest natomiast lekcja moralna, jaką możemy wyciągnąć z wszystkiego, co się dzieje"
John Steinbeck "Tortilla Flat"
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura