Ryszard Czarnecki Ryszard Czarnecki
142
BLOG

Krzyże i cień Rosji

Ryszard Czarnecki Ryszard Czarnecki Rosja Obserwuj temat Obserwuj notkę 2

W Gruzji spędziłem trzy dni i cztery noce – z czego około jedenastu godzin w samochodzie. Rozpocząłem drugą dziesiątkę moich tu podróży, ale pierwszy raz aż tyle jeździłem po kraju, który w Polsce wywołuje tak wiele ciepłych reakcji. Sentyment wszak sentymentem, ale niemniej ważny, jeśli nawet nie ważniejszy jest fakt posiadania przez Warszawę i Tbilisi wspólnych interesów – i to interesów strategicznych.

Ze stolicy do okupowanej przez Rosję Abchazji jedzie się najpierw ichnią autostrada, a potem drogą o której powiedzieć, że jest „wyboista” to nic nie powiedzieć. Trzęsie niemiłosiernie, ale staram się zapisywać nazwy miast, miasteczek i rzek. Za skrętem na Kutaisi (w „GPC” z czwartku 4 listopada w art. „Gruzińskie porządki” pisałem, że właśnie tam urodził się prezydent Rzeczypospolitej Władysław Raczkiewicz) droga wiedzie ma Samtredie. Po lewej zostaje Bagdati, potem Satrme. Przejeżdżam przez miasto Argweta.

Gruzja przydrożnych krzyży

Przy zjeździe na Terjoce po drugie stronie szosy widać monumentalny, na oko co najmniej siedmiometrowy krzyż z solidnego metalu. Takich krzyży, przeważnie drewnianych, jest tu sporo. Przypomina to Polskę, choć tu jest ich jednak więcej, czasem po dwa w miejscowości.

Po prawej Siktarwa, potem Etseri. Na pasie trawy rozdzielającej dwupasmową autostradę flegmatycznie pasą się dwie krowy. Spisuję kolejne nazwy miast brzmiące jak z bajki dla dzieci: Bardubani, Kweda, Simoneti, Chognari (po prawej). Teraz rzeki jedna po drugiej: Naszirgele i Rioni. Samtredia coraz bliżej. W prawo droga na lotnisko w Kutaisi i miejscowość Guguti.

Do Batumi mam prawie 150 km, do Poti prawie 110 kilometrów. To matecznik Micheila Saakaszwilego. W samochodzie trzęsie jak diabli, jest jednak czas na notatki. Spisuję… gruzińskie imiona, brzmiące jakże egzotycznie. Męskie to, dla przykładu: Irakli, Wachtang, Zurab i podobne do niego Zura, Zuka i Zuriko. Ale także Ela, Taba, Alika, Lewan, Baho, Dato (czyli polski Dawid), Temuri, Giorgi. Najpopularniejsze z nich to to pierwsze i ostatnie czyli Irakli i Georgii, ale Lewanów i Zurabów też pod dostatkiem. Z imion kobiecych trudno, żebym nie zapamiętał brzmiącego jakże polityczno-militarnie: „Nato”.

Spisuję też kolejne miejscowości: Unanetti, Muchiani, w prawo Obszkiti, następnie Baszti. Mijam rzekę Czerekmę, po prawej Achalsopeli. Znowu wielki krzyż, tym razem drewniany. Myślę, że ma z pięć metrów. Równina przedzielona jest rzekami, kolejna to Czemczenkali. Miasteczko Marani, potem Kolobani, po lewej Tkwiri. Trochę surrealistyczny obrazek: krowy, krowy, krowy, które pasą się tuż obok unieruchomionego (na chwilę?) walca drogowego, zaraz przy zrujnowanym nieczynnym moście.

Dojeżdżam do miasteczka Gamsahurdia przypominające pierwszego prezydenta niepodległej Gruzji Zwiada Gamsahurdie. Jest tam muzeum poświęcone bohaterowi narodowemu, którego po upadku Związku Sowietów wybrano na Głowę -wreszcie niepodległego -państwa ,by po roku obalić i zaprosić na to stanowisko ministra spraw zagranicznych Związku Sowieckiego Eduarda Szewardnadze...

I znów rzeka, tym razem Abasza. Miasteczko Nodziszewi, jeśli dobrze zapisałem, potem Chobi. Sieciowa stacja benzynowa Satno. I wszędzie krowy, krowy, krowy. Po lewej drogowskaz na region Guria (ludzie, którzy pochodzą stamtąd określani są jako „guruli”), po prawej na Chobickali. Mocno zwalniamy, bo na lokalnej drodze krowy są zarówno na naszym pasie, jak i majestatycznie idą z naprzeciwka.

Lokale wyborcze w... prywatnych domach

Poruszający krajobraz z przydrożnymi krzyżami, gęsto stawianymi po obu stronach drogi. Przypomina mi się piosenka o Warszawie: „Na prawo most, na lewo most, a w dole Wisła płynie”. Jej trawestacja o Gruzji mogłaby brzmieć: „Na prawo krzyż, na lewo krzyż, pośrodku droga biegnie”.

Miasto Citaskari. Wybory są akurat w sobotę, choć czasem odbywają się również w niedzielę. To akurat przypomina Czechy, tyle, że tam wybory bywają dwudniowe. Lokale otwarte są od ósmej rano do ósmej wieczorem . Ponieważ dosłownie parę dni temu zakończyłem misję obserwacyjną wyborów prezydenckich w Uzbekistanie, mogę powiedzieć, że te w Gruzji są na pewno lepiej przygotowane, tyle, że tu demokracja jest od dawna i demokratyczna kontrola też jest faktem. Jednak są też ma gruzińskiej ziemi rzeczy, które mnie zadziwiają. Byłem, szybko licząc, ponad trzydzieści (sic!) razy obserwatorem na różnego rodzaju wyborach na pięciu kontynentach (Europa, Azja, Afryka, obie Ameryki). Ale pierwszy raz widzę, aby lokale wyborcze znajdowały się w… prywatnych domach! Na ścianach na zewnątrz są obwieszczenia wyborcze, a w środku jak to w tutejszych mieszkaniach, obrazki świętych gruzińskiego kościoła narodowego.

Dzielę się swoim zdziwieniem z kolegą z Włoch, który mówi mi, że przecież w Kosowie było podobnie: lokale wyborcze zlokalizowane były też w prywatnych mieszkaniach. Właśnie w takiej, powiedzmy, willi, w komisji wyborczej stoję z notatnikiem, gdy mija mnie raczej młoda kobieta z plastikowym kubkiem i żółtawym płynem. Żartuję, pytając czy to wino? Tymczasem dama ze śmiertelnie poważną miną... potwierdza, że tak! I zaraz pyta czy ja może też chcę? Odruchowo mówię „nie”, aby po chwili już tego żałować.

Zapach Abchazji, Rosja za rogatkami

Miasto Zugdidi. Jedziemy ulicą Kirowa – widać, że tego marszałka Związku Sowieckiego czczą dalej. Domy są tu duże, z przestrzennymi werandami, na balkonie jednego z bloków spostrzegam flagi Gruzji i Unii Europejskiej – ale to wyjątek. Za to na każdym balkonie i za każdym oknem linka z praniem …

W jednym z lokali wyborczych każą mi pokazywać identyfikator, co jest normą i spisują – to też norma. Ale też dwa razy sprawdzają mój paszport dyplomatyczny. Nieufność wisi w powietrzu. Zamiast kabin, z powodu pandemii albo pod jej pretekstem, na wysokich stojakach jest umieszczona tektura, która ma pełnić rolę kabiny. O kotarze można zapomnieć. Swoją kartę wyborczą delikwent pakuje osobiście do koperty i dopiero potem wrzuca – chyba po to, żeby ktoś nie wrzucał osobno wypełnionych kart. W paru miejscach widzę, że urny cały czas przykryte są papierem, a papier z kolei ręką członka komisji wyborczej – chyba po to, aby demonstracyjnie pokazać, że nie ma mowy o tym, żeby ktokolwiek mógł cokolwiek dorzucić do urny korzystając z czyjejś nieuwagi.

Lokal wyborczy w sali koncertowej starej szkoły. Zdjęcia z występów artystycznych i koncertów na ścianach, cisza, spokój i młody przewodniczący biegle mówiący po angielsku.

Jeszcze wypad na granicę z Abchazją, która symbolicznie rozdziela Zachód od Wschodu i Gruzję od części jej terytorium – Abchazji, będącej de facto, w wymiarze polityczno-militarno-ekonomicznym, częścią Rosji.

Powrót. W centrum stolicy regionu przy ulicy chodzą samopas świnie i krowy, a obok nich przemykają nowoczesne zachodnie auta. Na obrzeżach regionu municypalnego, w którego skład wchodzą też inne miejscowości poza Zugdidi, nie ma już bloków, tylko wyłącznie domy i domki. Tam widać plakaty wyborcze wyłącznie rządzącego „Gruzińskiego Marzenia”. Setki plakatów!

Po prawej Narodowy Park Kolcheti, kolejny po tym przy Tbilisi. Ostatni dzień października, ale jest tak ciepło, że paraduję w koszuli i marynarce i wystawiam twarz do słońca. W gruzińskiej polityce jest – i będzie – jeszcze bardziej gorąco…

*tekst ukazał się w tygodniku "Gazeta Polska Codziennie" (08.11.2021)

historyk, dziennikarz, działacz sportowy, poseł na Sejm I i III kadencji, deputowany do Parlamentu Europejskiego VI, VII, VIII i IX kadencji, były wiceminister kultury, były przewodniczący Komitetu Integracji Europejskiej i minister - członek Rady Ministrów, wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego 

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka