Rozważmy państwo A, któremu unia B przydziela fundusz spójności C. Szybkość z jaką państwo A zostanie doprowadzone do bankructwa jest funkcją wykładniczą wysokości funduszu C, no chyba, że istnieje jakaś szybciej rosnąca funkcja...
Całość wywodu została elegancko przeprowadzona tu. Autorka jest z siebie tak dumna, że sama nazwała swoje odkrycie genialnym. Gdzie tkwi błąd? Błędy są co najmniej trzy.
Najpierw błąd najdrobniejszy
Eska przyjęła, że wkład własny to zazwyczaj 50 procent. Sprawa została już wyjaśniona w komentarzach pod jej tekstem, więc wiemy już, że zazwyczaj wkład własny jest dużo niższy niż połowa, a czasem bywa to ledwie 15 procent.
Teraz już sprawa grubsza
Eska oszacowała ewentulany koszt pożyczenia 72,9 mld euro (to przy założeniu 50-procentowego wkładu własnego) na 35,1 mld posługując się kalkulatorem procenta składanego. Wygląda na to, że przyjęła, iż mamy do czynienia z kredytem na 7 lat oprocentowanym mniej więcej 5,5 proc (była mowa o obligacjach 10-letnich).
Błąd polega na tym, że takie szacunki zakładają dwie niemożliwe w praktyce okoliczności. Po pierwsze, że całość pieniądzy zostanie wydana od razu w pierwszym dniu obowiązywania perspektywy budżetowej. Po drugie, że UE zwróci całość obiecanych dopiero ostatniego dnia 7-letniej perspektywy. Rzeczywistość jest o wiele bardziej skomplikowana. Z jednej strony trzeba brać pod uwagę kredytowanie całości przedsięwzięcia, ale z drugiej inwestycje są tak planowane, żeby okres pomiędzy wydatkami i zwrotami z UE był możliwie najkrótszy. Gdyby przyjąć, że 100 procent inwestycji jest kredytowana na średni okres 1 roku, koszt byłby ponad 4-krotnie mniejszy od szacunków Eski!
No i rzecz najistotniejsza
Główną osią wywodu Eski jest wypowiedź Elżbiety Bieńkowskiej o tym, że "Niemcy otrzymują z powrotem 85 eurocentów z każdego euro wyłożonego na realizację polityki spójności w Polsce". Jak w swej genialności odczytała to zdanie Eska? Ano tak, że ewentualnym naszym zyskiem może być tylko ta część pieniędzy, która zostanie w Polsce, czyli przy powołaniu się na Bieńkowską, 15 procent funduszu. Reszta jest naszym kosztem i to niemałym.
Sęk w tym, że fundusz spójności nie został powołany po to, by w nasz rynek pompować gotowkę. On ma zupełnie inny cel, kompletnie pomijany przez Eskę. Jest po to, żeby pomóc finansować projekty, które albo bez pomocy z zewnątrz nie powstałyby wcale, albo ich wdrożenie trwałoby o wiele dłużej. Infrastuktura, ekologia, polityka społeczna, etc.
Przyjmijmy na chwilę, że UE stawia warunek żeby 100 procent środków "wróciło" do płatników netto. Czy wybudowana w takim systemie autostrada miałaby dla nas wartość zero? Miałaby zerowy wpływ na nasze bezpieczeństwo, mobilność i wreszcie konkurencyjność? Czy rozbudowa kampusu uniwersyteckiego to też byłby zerowy wpływ na perspektywy Polski? Zakup sprzetu do laboratoriów przestaje być inwestycją w polską naukę jeśli sprzęt przyleci z zagranicy?
Tu jest sedno Eskowego paradoksu. 85 procent pieniędzy, które wraca na zachód jest w tekście Eski oskarżeniem skierowanym w stronę ciemnych i potężnych sił. Śledzenie ich knowań tak Eskę zaabsorbowało, że nie zauważyła ani tego, że nikt w Polsce nie biednieje od tego, że te pieniądze wracają do Niemiec, ani nawet tego, że jeśli pozostałe 15 procent jednak u nas by zostawało, byłby to dodatkowy powód do zadowolenia raczej niż do biadolenia.
Zenon z Elei rumieni się jak piwonia.
UPDATE
Jeszcze raz przemyślałem sprawę dochodzę do wniosku, że popełniłem bład. Błąd dotyczący punktu drugiego, czyli kosztów kredytu.
Nie, nie chodzi nawet o te moje wyliczenia - chodzi o istotę straszenia kredytem. Zdałem sobie właśnie sprawę, że wynik który wyszedł Esce wynika tylko i wyłącznie z jej dobrego serca - bo przyjęła, że pożyczamy kasę na 7 lat. A mogła założyć pożyczkę 14-letnią, albo 100-letnią - czemu nie? Przecież ostatnie długi Gierka spłaciliśmy w zeszłym roku, a właściwie to nie spłaciliśmy tylko zamieniliśmy na nowy dług. Chodzi o to, że w ten sposób można udowadniać, że dowolny dług kraju może przybrać dowolnie wysokie koszty, bo w praktyce każdy kraj w nieskończoność roluje swoje zadłużenie.
No więc zdałem sobie sprawę, że to zwykła sztuczka z cyframi. Nie ma najmniejszego znaczenia ile zer dopiszemy do kosztu tego długu. Ważne jest tylko i wyłącznie jedno - WYPŁACALNOŚĆ. To jest jedyna rzecz, którą trzeba mięć na uwadze. Nie można zadłużyć się powyżej poziomu, w którym ryzykujemy utratę wypłacalności. Na dzień dzisiejszy takiego ryzyka nie ma i wydaje się, że mamy wystarczające oprzyrządowanie, żeby nie pojawiło się w przyszłości.
Zabawny w tym kontekście jest inny argument przeciwników unijnych dotacji - powtarzanie z wykrzyknikiem w oku, że samorządy są załużone po korek, a budżet centralny to samo czeka niedługo. No i co z tego? Toż, jeśli faktycznie w końcu dojdziemy do granicy zadłużenia, stanie się to czego sobie z całego serca życzą - przelecą nam koło nosa te z piekła rodem unijne miliardy! Powinniście, kochani eurosceptycy, szampana otwierać, a nie labiedzić.
Czuję się marnie. Nie świadczy o mnie najlepiej fakt, że musiały minąć aż dwie doby, zanim zauważyłem tę jarmarczną sztuczkę. Człowiek się starzeje, nie ma na to rady...
Inne tematy w dziale Polityka