Tę powieść z PRL-em w tle, wydało przezacne, krakowskie Wydawnictwo "ARCANA"
Tę powieść z PRL-em w tle, wydało przezacne, krakowskie Wydawnictwo "ARCANA"
echo24 echo24
2073
BLOG

Ameryka i Polska to dwie różne mentalności niedające się ze sobą pogodzić

echo24 echo24 USA Obserwuj temat Obserwuj notkę 56

Dużo się teraz mówi o Amerykach Trumpa i Bidena. Ale te dwie Ameryki, choć na pozór skrajnie różne, to jednak Ameryki mające tę samą amerykańską mentalność, niepojętą dla mieszkańców naszego kraju.

Skąd to wiem? Odpowiadam. Z własnego doświadczenia.

A teraz Państwu opowiem, o co mi chodzi i zacytuję fragment z mojej książki wspomnieniowej pt. „Magia namiętności  ”, - vide: https://www.salon24.pl/u/salonowcy/655123,magia-namietnosci-odcinek-3,4  którą w całości opublikowałem w odcinkach na Salonie24.

Wprowadzenie.

W roku 1967, jako student czwartego roku, przypadkowo znalazłem się w USA zaproszony przez odnalezioną też przez przypadek daleką rodzinę ze strony mojej Mamy. Wyobraźcie sobie teraz Państwo dwudziestoletniego studenta z Polski, który wyrwany z mrocznych czeluści PRL-u, znalazł się w nie mniej mrocznym środowisku starej Polonii chicagowskiej, która załatwiła mu ciężką pracę fizyczną u amerykańskiego Żyda o polskich korzeniach, - a ów młodzieniec mieszkając kątem u przyszywanej amerykańskiej ciotki, po dwóch tygodniach pobytu w USA dostał taki oto list z Polski, cytuję:

Był piątkowy grudniowy wieczór roku 1967. Krzysztof, po dłużącym się w nieskończoność tygodniu niewolniczej orki wracał do domu marząc by się choć na chwilę położyć i odpocząć.  Niestety, ciotka miała gości. Przyszły do niej kumy z domu pogrzebowego i pan Adam, absztyfikant ciotki, antypatyczny, samotny, zgorzkniały, zrzędliwy starzec, który, pisał ciotce listy do krewniaków w Polsce, bo ciotka nie umiała pisać po polsku.

– No to mam wieczór z głowy – jęknął. Ciotka podała mu wystygły obiad zaznaczywszy, że: „taki kawałek porku kosztuje u buczera ponad pół dolara” i wróciła do swoich kum, by skończyć przerwaną opowieść, jak to zmarłej przedwczoraj świętej pamięci Stefanii musiała dwa razy depilować odrastające wąsy.

W chwili, kiedy z najwyższym trudem przełykał ostatni kawałek zimnej wieprzowiny ciotka oznajmiła: – Acha, Chris! Przyszedł z Polski list do ciebie! Omal się nie udławił na myśl, że to Ewa pisze. Drżącymi dłońmi odwrócił kopertę. Ale, list był od Danuty, jego polskiej narzeczonej . Rozczarowany, rozerwał kopertę ciekaw wieści o operacji mamy. Przeczytał pierwsze zdanie i poczuł, że krew spływa mu do nóg, a świat się zapada w jakąś czarną dziurę. Danuta pisała, że po operacji wdało się zapalenie otrzewnej i mama nie żyje. Musiał bardzo zblednąć, bo raptem zrobiło się cicho.

– Stało się coś? – zapytał po chwili pan Adam. – Tak, umarła mi mama – odparł nieswoim głosem. Zapadło milczenie. – A jaka była stara? – przerwał ciszę absztyfikant ciotki. – Miała pięćdziesiąt trzy lata – jęknął. – No good! No good! Szkoda! Trochę za wcześnie umarła, bo mogła jeszcze parę lat popracować – zaskrzeczała ciotka.

Na słowo „popracować”, Krzysztof aż podskoczył i cudem się powstrzymał, żeby jej nie wygarnąć. Chyba się przesłyszałem? – zagotował. To babsko powiedziało „popracować”, nie „pożyć”! Siedział odrętwiały nie wiedząc, co ze sobą począć.

Ta Ameryka to kraj jakichś totalnie pomylonych ludzi! Liczysz się, póki harujesz! Przestajesz tyrać, umieraj! Ciocia ci machnie makijaż, a potem do pieca, zrobić miejsce innym, by mogli zapierniczać w tym obłędnym kieracie. Poczuwszy cisnące się do oczu łzy uciekł do swojej nory. Rzucił się na łóżko i miętosząc w dłoni list obwieszczający straszliwą wiadomość, zwinął się w kłębek gryząc z rozpaczy poduszkę. 

Płakał bardzo długo, a jak trochę ochłonął uprzytomnił sobie, że nigdy dotąd tak nie rozpaczał, że kompletnie nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo kocha matkę. Boże! Ileż razy byłem dla niej niedobry – katował się ogarnięty wyrzutami sumienia. – Drażniła mnie. Były dni, że jej unikałem zamykając się w swoim pokoju. Złapał się za głowę. Jezu!!! – Straciłem na zawsze matkę! Nie mam już nikogo z najbliższej rodziny!

Gdy się trochę uspokoił, próbował ocenić sytuację: W Ameryce jestem na kompletnym zerze, a w Polsce mam dług zaciągnięty przez mamę na mój na bilet do Ameryki, którym to transatlantykiem do Montrealu przypłynął! Uświadomił sobie, że wciąż miętosi list, którego nie doczytał do końca.

Kiedy tak siedział zdruzgotany z kuchni dobiegł ochrypły głos ciotki: – Chris! No chodźże do nas! Trzeba porozmawiać! Goście mieli chmurne miny, jak ława przysięgłych przed ogłoszeniem wyroku. Czuł, że są po naradzie. – Już zdecydowaliśmy – obwieściła ciotka. W Polsce już nie masz nikogo i najlepiej będzie, jak zostaniesz w Ameryce. Na początku trochę ci pomożemy, a jak staniesz na nogi, oddasz nam pieniądze.

Jak będziesz solidnie pracował nie myśląc o głupstwach, to w Ameryce nie zginiesz. Chciał coś powiedzieć, lecz ciotka mu przerwała w pół słowa: – Aha! Jeszcze jedno! Jak będziesz pisał do Polski, to nie zapomnij wspomnieć tej naszej kuzynce z Myślenic, co znała twoją matkę, by sobie po niej wzięła lokówki do włosów, które w zeszłym tygodniu posłałam twojej matce w paczce. Kompletnie go zamurowało, a ciotka jak gdyby nic, włączyła telewizor na pełny regulator, zaś goście zajadając chipsy zaczęli rechotać, bo akurat zaczynał się show jakiegoś znanego komika.

Tego już było za wiele. Przeciągnęli strunę. Pojął, że z tymi ludźmi nie jest w stanie zostać ani chwili dłużej. Słowa: „Nie zapomnij o lokówkach ” przewiercały mu mózg. Spakował walizkę i bez słowa wyszedł z domu ciotki.

Jedno, o czym marzył, to znaleźć się jak najdalej od tych strasznych ludzi. Kroczył przed siebie bez celu. W końcu jakiś autobus zabrał go do centrum. Wysiadł na przystanku koło Prudentialu, w samym sercu miasta. Zbliżało się Boże Narodzenie 1967. Chicago kipiało świąteczną gorączką. Z nieba leciały ciężkie płaty śniegu. Wokół migotały wielobarwne lampki wszechobecnych choinek i zewsząd dobiegały strzępy amerykańskich kolęd. Z jakiejś knajpki dolatywały strzępy głosu Franka Sinatry śpiewającego White Cristmas, a dwa kroki dalej pobrzękiwały radosne dzwoneczki, Jingle Bells Nat King Cole’a. Miasto było pełne roześmianych ludzi. Jedni wracali do domu z torbami pełnymi zakupów. Inni się całowali. A jeszcze inni gwarzyli beztrosko w przytulnych kafejkach, przy świątecznym drinku. Potrącany przez rozradowanych przechodniów kroczył przed siebie, jak ślepiec. Nie miał już siły rozpaczać. Zbyt dużo nieszczęść zwaliło się naraz.

Docierało do niego, że został sam na obczyźnie, bez matki, która była ostatnią mu bliską osobą z rodziny, bo tatę w roku 1952 wykończyła ubecja, - jaka mu się jeszcze ostała, - bez kąta do spania, z paroma centami przy duszy, w milionowym mieście, gdzie nie zna nikogo! Poczuł zwalające go z nóg zmęczenie.

Muszę na chwilę gdzieś przysiąść – pomyślał na widok przytulnego pubu. Przy barze siedziało kilku podchmielonych mężczyzn. Było wolne miejsce. Usiadł, wsparłszy nogę na walizce w obawie, by jej ktoś nie zwinął. Przypomniał sobie whisky z coca-colą, jaką mu na „Batorym” serwował kapitan. Zamówił podwójną. Trochę mu ulżyło. Powtórzył kolejkę… Wtem, usłyszał polską mowę.

Podniósł ciężko głowę sponad opróżnionej szklanki. Obok siedzieli dwaj młodzi chłopcy. Lekko wstawiony wyjął papierosa i spytał po polsku o ogień. Przerwali rozmowę taksując go wzrokiem. – Witamy krajana ze starego kraju! – odezwał się siedzący bliżej. – Mam na imię Kazik, jestem z Poronina, a to mój koleś Antek, spod Białegostoku. – A ja mam na imię Krzysztof i jestem z Krakowa – przedstawił się. – Aaaa! Z Krakowa! Byłem tam kiedyś. Wawel, Sukiennice, wszystko znam! – przechwalał się Kazik. – Ja też miałem kiedyś jechać do Krakowa, ale jakoś nie wyszło – wyznał zawstydzony Antek. – Napijesz się z nami? Po chwili wahania przyjął zaproszenie. – Na co masz ochotę? – spytał Kazik. – Jeśli można, to poproszę o whisky z coca-colą i odrobiną lodu – odparł. – Czego? Z czym? – zadziwił się Kazik. – A zresztą zamów sobie, co lubisz, dzisiaj my stawiamy! - po czym zamówił dla siebie i swego kolegi po dwie setki czystej, obowiązkowo bez lodu i żadnej zakąski.

No i się zaczęło. Po polsku. Do spodu. Jak już byli wszyscy równo zaprawieni, Antek zauważywszy walizkę, zapytał: – A cóż to, kolego, chodzisz na wódkę z walizką? Czyżbyś miał kłopoty? No! Gadaj! Tylko nie kombinuj!...

Mocno wlany Krzysztof opowiedział pokrótce przygodnym kamratom, co się mu przydarzyło. Słuchali z otwartymi japami, a kiedy skończył opowieść, Antek zeskoczył z barowego krzesła i ryknął na całe gardło: – Krzychu!!! Kurwa jego mać!!! Tej ciotce to bym nogi z dupy powyrywał! Po czym klepnął w plecy nowego kolegę, aż zadudniło i huknął jeszcze głośniej: – Krzychu! Nie zostawimy cię samego! Nie masz nic do gadania! Od dziś mieszkasz z nami! Po czym skinął na barmana, zrobił do Krzysztofa oko i ryknął:

– No to strzemiennego brachu!!!!...”, - koniec cytatu.

Resztę dopowiedzcie sobie Państwo sami.

Krzysztof Pasierbiewicz(em. nauczyciel akademicki oraz niezależny bloger oddany prawdzie i sprawom ważnym dla naszego państwa)

echo24
O mnie echo24

emerytowany nauczyciel akademicki, tłumacz, publicysta, prozaik,

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka