Jeśli ma być politycznie o stadionach piłkarskich, to trzeba zacząć od premiera Donalda Tuska. Nie ma na to rady, takie czasy nastały. Wysunięto już wiele argumentów i przedstawiono różne dowody, że za wtorkową kompromitację na Stadionie Narodowym odpowiedzialny jest nasz rząd. Jednak najbardziej miażdżącym miernikiem kompromitacji jest tak zwane kryterium Komorowskiego, które jak sama nazwa wskazuje, wzięło miano od obecnego prezydenta.
Chodzi oczywiście o kryterium jamajskie sformułowane przez niego w 2006 roku, czyli fakt, że o Polsce pisze się w tamtejszej prasie. No i właśnie „Jamaica Observer” napisał, że nasze władze nie poradziły sobie z zamknięciem stadionowego dachu. Samobójczy cios dobijający rządowi zadał z pewnym wyprzedzeniem Donald Tusk, który kilka miesięcy temu z dumą oznajmił, że jego rząd jest właśnie taki jak Stadion Narodowy. Nic dodać ani ująć. Jamaica locuta causa finita.
Premier chciał odrobić trochę punktów po stadionowym blamażu i tradycyjnie ogłosił swój sukces na szczycie unijnym w Brukseli. Ale jakoś przeszło bez specjalnego echa, bo nadzwyczajne szczyty unijne ostatnio spowszedniały niczym chleb powszedni. A poza tym tak się nieszczęśliwie złożyło dla Tuska, że na tym szczycie wszyscy przywódcy ogłosili swój sukces. Zarówno Merkel, która chce wspólnego nadzoru bankowego, jak i Cameron, który nie chce; van Rompuy, który to wszystko wymyślił oraz Hollande, który sam nie wie, czego chce.
Prawdziwy tryumf postmodernizmu w polityce – na szczycie każdy miał swoją rację i wszystkie one zwyciężyły; każdy wygrał, nikt nie przegrał, a przynajmniej się nie przyznał do porażki. W tej sytuacji sukces Tuska utonął w ogólnym tumulcie spowodowanym przez pozostałe sukcesy razem wzięte. Ale nie ma czego żałować, a raczej trzeba błagać opatrzność, żeby premier nie musiał swojej wiktorii zablokować, jak to było z jego „olbrzymim osobistym sukcesem” w sprawie unijnego obniżenia emisji CO2 z grudnia 2008 – po roku zmuszony był postawić swojemu sukcesowi swoje stanowcze weto.
Ale na razie dość o premierze, który powstrzymał Anglię, teraz będzie o moim stadionie z dzieciństwa i młodości. Wyobraźcie sobie taką scenę: przed bramą stoją luźne grupki dzieciaków, ja oczywiście wśród nich. Mamy na oko po 10 lat, może mniej, może więcej, ale rzecz jasna nie mamy grosza przy duszy. Jacyś nieznajomi dorośli kupują sobie bilety i wchodzą na stadion, ale przed wejściem podchodzą do nas i pojedynczo zabierają z sobą. Bez słowa, żadnych zbędnych gestów, podziękowań ani wyrazów dozgonnej wdzięczności, zwyczajna co meczowa rutyna. Za bramą się rozstajemy, każdy idzie w swoją stronę. Tak bowiem kiedyś było, że dorosły mógł wprowadzić na swój bilet jedno dziecko na mecz Arki Gdynia.
Nie pamiętam jak długo to trwało ani kiedy postawiono tamę temu sympatycznemu procederowi. Widocznie komuś się odwidziało, może klubowemu skarbnikowi. W każdym razie wdzięcznie wspominam ten okres, przełom lat 50-tych i 60-tych, bo dzięki temu regularnie bywałem na wszystkich meczach. Do tej pory pamiętam nazwiska tamtych piłkarzy, ich pozycje na boisku, sylwetki, przezwiska. Co prawda w dzisiejszych czasach ich nazwiska nikomu nic nie mówią. Wtedy dałbym się za nich posiekać na drobne kawałki.
Arka w tamtych czasach regularnie kursowała pomiędzy trzecią a drugą ligą, ja wolałem żeby grała w trzeciej, bo wtedy zawsze wysoko wygrywała. Gdy awansowała do drugiej, to szło jej kiepsko i nie mogłem się doczekać, kiedy spadnie. Tak to było. Stary stadion na Ejsmonda był siermiężny, właściwie dzisiaj nikt nie nazwałby go stadionem, ale dla nas to było centrum sportowego wszechświata. Kiedy dzisiaj myślę, jak jestem związany ze swoim miastem, wręcz dumny z jego rozwoju i jak trudno mi sobie wyobrazić życie w innym miejscu, to nie mam wątpliwości, że to poczucie wspólnoty, przynależności i patriotyzmu zaczęło we mnie rosnąć także na trybunach Arki Gdynia kilkadziesiąt lat temu.
Dzięki tym darmowym meczom stałem się kibicem sportowym z prawdziwego zdarzenia i chociaż po latach moja fascynacja sportem osłabła, to przecież mnie w dużej mierze ukształtowała. To zresztą były czasy, kiedy poza szkołą spędzało się całe dnie na boisku lub na przy książce. Telewizja jeszcze nie zawładnęła ludźmi i do dzisiaj nie mogę się nadziwić, gdy ktoś włącza telewizor przed wieczorem. Co ciekawe, pomimo że kopałem piłkę gdzie się dało i bez opamiętania, nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby zostać piłkarzem. Nawet nie przypominam sobie rówieśnika, kolegi czy znajomego z tamtych czasów, który by poważnie o takiej opcji życiowej myślał. Jednak gdy widzę gdziekolwiek na świecie jakieś żółte na niebieskim lub odwrotnie, to Arka wyskakuje mi jako pierwsze skojarzenie, Gdynia jako drugie, a Polska jako trzecie.
Zabawna historia z tym moim graniem w piłkę, bo jak wspomniałem, po wkroczeniu w wiek dorosły przestałem się tym emocjonować i moje sportowe fascynacje mocno wyblakły. Do tego stopnia – wstyd się przyznać – że nieraz syn musi mnie mocno namawiać, żebym przyszedł do niego obejrzeć jakiś wyjątkowy mecz. I teraz muszę się na chwilę odwołać do niedawnego spotkania blogerów S24 w Gdańsku, gdzie opowiedziałem pewną historię dotyczącą ludzkich podświadomych marzeń i fascynacji, o których myślimy, że odeszły raz na zawsze, a tymczasem tkwią w nas i tylko czekają na okazję, żeby wyskoczyć znienacka na światło dzienne.
Rozmawialiśmy z Futrzakiem, Koteuszem i Rosemannem o muzyce i jakoś tak zeszło na poważniejsze refleksje i konteksty. I ja się właśnie wtedy odwołałem do mojego dawno zapomnianego i jak by się mogło wydawać - nieodwołalnie minionego romansu z piłką nożną. Otóż kilka lat temu popadłem w poważne tarapaty zdrowotne po wypadku samochodowym i odbywałem prawie roczną rehabilitację, między innymi na basenie. Po kilku tygodniach ćwiczeń w grupie takich samych połamańców zagadnął mnie jeden z nich: - Czy ja jestem tym, kim jestem i czy nazywam się tak, jak on myśli, że się nazywam? A także czy uczęszczałem do tej szkoły średniej, o której on myśli, że uczęszczałem. Potwierdziłem mu w całej rozciągłości jego domysły, gdyż były prawdziwe co do joty. Gość się rozpromienił natychmiast i wyznał – przysięgam, że mówię prawdę! - że pamięta mnie do dziś z meczu sprzed kilkudziesięciu lat, gdy jego szkoła stawała przeciwko mojej szkole.
I teraz najlepsze – wyobraźcie sobie, że on przez te wszystkie lata był pod wrażeniem mojej gry w piłkę! Przez te kilkadziesiąt lat zapewne widział, oglądał i zachwycał się tysiącami piłkarzy w tysiącu meczach. Był widzem i świadkiem mistrzostw świata, pucharów, mistrzostw Europy, fajerwerków technicznych, fantastycznych gwiazdorów, dramatycznych wzlotów i upadków. No i wśród tych wszystkich cudów zapamiętał swojego kilkunastoletniego rówieśnika, który mu zaimponował w jakichś międzyszkolnych zawodach i z którym się nigdy później nie zetknął. Ja bowiem poza krótkim epizodem w trampkarzach Arki nigdy niczego w piłce nie dokonałem i żadnej publiczności się nie pokazałem. Taka jest siła młodzieńczych wrażeń.
Muszę przyznać, że w pierwszej chwili mnie zatkało, wręcz oniemiałem, bo ja ten mecz przypomniałem sobie z najwyższym trudem, potem dopiero znaleźliśmy wspólnych znajomych z tamtych lat. I co wy na to powiecie? - w miarę jak to zdarzenie rozpamiętywałem, to rosła we mnie jakaś satysfakcja i nawet pycha - zacząłem nawet się zastanawiać, dlaczego ja – u licha! - nie zostałem piłkarzem?! Ale poważnie - jak trochę ochłonąłem, to przyszła refleksja, że właściwie trudno mi przypomnieć sobie zdarzenie w ciągu ostatnich kilkunastu lat, żebym bardziej był ukontentowany. Narodziny pierwszej wnuczki? W każdym razie było to wrażenie tej miary. Śmiejcie się ze mnie, niech wam będzie na zdrowie. I pomyśleć, że byłem absolutnie i święcie przekonany, że tak odległe emocje pożegnałem na zawsze.
Rozpisałem się obficie, więc czas najwyższy na jakiś porządny morał. Mam nawet dwa. Pierwszy jest taki, że powinniśmy usilnie dążyć, żeby powróciły czasy, gdy dzieciaki mogły bez problemu wejść na stadion i bezpiecznie na nim przebywały. Przynajmniej dążyć. To jest kwestia polityczna - inwestycja we wspólnotę, a nawet nie zawaham się napisać - pośrednio w tożsamość narodową. Takie dzieci nie gorzknieją w podeszłym wieku, bo mają dobre wspomnienia.
A drugi morał jest stricte polityczny, bo skoro zacząłem od naszego szczerego przywódcy, to trzeba na nim zakończyć. No, ale jaki może być morał w kontekście premiera Tuska i ostatnich wydarzeń? Jaki morał może wynikać z tekstu, który zaczyna się od kompromitacji rządu na stadionie narodowym, a kończy na układzie gdańskim obradującym na stadionie Lechii Gdańsk? To proste, rządu trampkarzy musimy się pozbyć jak najszybciej. To mówię wam ja, były trampkarz Arki Gdynia.
Inne tematy w dziale Polityka