seaman seaman
2842
BLOG

Cameron przeciw orwellowskim legionom

seaman seaman Polityka Obserwuj notkę 105

Premier David Cameron nie tłumaczy swoim rodakom, że w Unii Europejskiej mają fajnie i teraz Unia ma z Brytyjczykami problem. W ten mniej więcej deseń redaktor Bielecki ze szkoły politologicznej na ulicy Czerskiej wyjaśnia sedno kwestii zapowiedzianego referendum. Ale Czerska to nie jest jakaś prowincjonalna buda z zapyziałej prowincji, która szkoli tubylców odróżniać gatunki perkalu i koralików. To mainstream unijnej politologii stosowanej.

No więc brytyjscy tubylcy nie wiedzą, że jest im dobrze i redaktor sugeruje, że należy ich przekonać, że jednak mają dobrze i wtedy będzie dobrze: - „Teraz około połowy ankietowanych Brytyjczyków zagłosowałby za wyjściem z UE. Przy ciągłych narzekaniach na deficyt demokracji w Unii, nie sposób uznać idei referendum za coś nagannego. Sęk w tym, że premier Cameron oraz eurorealistyczna część torysów nie tłumaczy Brytyjczykom, jakie mają korzyści z UE, choć przecież za swych rządów, robiła to nawet ich polityczna guru Margaret Thatcher. A pomysłem renegocjacji i plebiscytu Cameron może rozkręcić nastroje antyunijne”.

Należy po prostu wytłumaczyć Brytyjczykom, że się mylą co do swojego dobrobytu i nastrojów – tak oto brzmi w dużym skrócie i uproszczeniu naczelna dewiza unijnej politologii stosowanej. Skąd my to znamy? Ano stąd, że sprawdziła się już w powtórzonych referendach we Francji oraz Irlandii. To jest także metoda naszego szczerego przywódcy, który właśnie tłumaczy nam, że pełnię szczęścia możemy osiągnąć wyłącznie w zbankrutowanej na poły  strefie euro.

Również niezastąpiony redaktor Żakowski kilka dni temu przekonywał nas, że kryzys kryzysem, ale jak będzie odpowiednia debata w wykonaniu rządu, to jakoś wybrniemy. To jest właśnie ta szkoła – skala kryzysu i jego cena, jaką przyjdzie nam zapłacić nie zależy od polityki finansowej ani gospodarczej, lecz od stylu debaty publicznej. Furda kryzys, jeśli mamy dobry styl. Czysty Orwell.

Unia ma więc z Anglikami dylemat nie tyle szekspirowski co orwellowski. Jak przekonać Angoli, którzy w Unii czują się źle, że jest im dobrze? Albo z innej beczki: Jak przemówić do rozumu cholernym wyspiarzom, że w Brukseli wiedzą lepiej, co jest dla nich dobre?

To ambitne zadanie unijni biurokraci chcą zrzucić na barki Camerona – musi przekonać rodaków, że pławią się w dobrobycie, a przed nimi jeszcze bardziej świetlana przyszłość. Herkulesowa robota, a wszystko po to, żeby obiecane przez szefa angielskiego rządu referendum nie stało się kamykiem, który wywoła lawinę. A ta zmiecie brukselskich biurokratów razem z bankami, którym patronują w dojeniu Europejczyków.

Redaktor Bielecki z pewnym ociąganiem przyznaje, że organizacji referendum nie można się sprzeciwiać z powodu narzekania na deficyt demokracji w UE. Niestety, tak się bowiem składa, że czara brukselskiej arogancji grozi rychłym przelaniem. W tej sytuacji działanie przeciwko referendum mogłoby mieć opłakane skutki dla brukselskich macherów. Skoro zaś plebiscytu uniknąć się raczej nie da, a w przyzwoitej perspektywie nie da się także poprawić stanu finansów Unii, więc pozostaje wypróbowana opcja orwellowska – przekonać Brytyjczyków, że w Unii mają jak u Pana Boga za piecem albo jeszcze lepiej. I w tym kierunku pójdą teraz naciski na rząd brytyjski.

To jest analogiczna sytuacja, jak w tej anegdocie o zebraniu aktywu w sowieckim kołchozie: ponieważ z powodu braku materiałów nie można zrealizować punktu pierwszego – budowy szopy na narzędzia, to należy przejść do punktu drugiego – budowy socjalizmu. Żeby to osiągnąć należy jedynie wytłumaczyć Anglikom, że mają się świetnie.

Z tym obrzydzeniem szczerych unijnych demokratów do wszelkich form demokracji bezpośredniej to nie jest nowa sprawa i oni nawet tego specjalnie nie ukrywają. Przypomina mi się w tym kontekście historia z wyborami przewodniczącego Europejskiej Partii Ludowej, które odbyły się w Warszawie w 2009 roku. Zjechały się więc europejskie partyjniaki do naszej stolicy z wielką pompą, jak to zresztą zwyczajnie bywa z instytucjami fasadowymi, w których pompa pozoruje działanie.

Zaraz na początku okazało się, że głosowanie w sprawie wyboru przewodniczącego jest z gruntu szkodliwe, gdyż powoduje rozłamy w partii. Żeby więc uniknąć rozłamu szefa frakcji wybrano w tajnych konszachtach kilku większych proroków. A główny rywal wybrańca zachował się również elegancko i dobrowolnie zrezygnował z kandydowania.

Ponieważ jednak hucpa była grubymi nićmi szyta i stanowiła chyba potencjalne zagrożenie dla wiary tubylców w unijną demokrację, więc rzecznik Graś wygłosił wówczas karykaturalne wyjaśnienie, że nasz rząd „ zabiegał o to, by nie doszło do podziału głosów wewnątrz Europejskiej Partii Ludowej”. Czyli głosować można, ale bez podziału głosów. Niby nic nowego, kiedyś też mogliśmy głosować na kogo chcemy pod warunkiem, że to będzie ktoś  z PZPR.

To jest dokładnie ta sama orwellowska wykładnia demokracji, co w przypadku pretensji do Camerona, że nie wytłumaczył Brytyjczykom, iż mają dobrze w Unii. Tylko patrzeć jak unijni demokraci zabiorą się za demontaż systemu wielopartyjnego, który jest rozłamowy z definicji. A potem już tylko zebrania aktywu w serdecznej atmosferze przyjaźni i wzajemnego zrozumienia...

seaman
O mnie seaman

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka