Do porannej kawy naszykowałem sobie dziś (internetową) lekturę, postanowiłem mianowicie poszukać w necie relacji wszelakich z Open'era – ot, żeby sprawdzić, co też mnie ominęło ciekawego. Byłem bowiem wyłącznie w sobotę.
Wszedłem na stronę „Rzeczpospolitej” i zagłębiłem się w lekturze artykułu p. Pauliny Wilk pod obiecującym tytułem „Król Patton i wirtualny tłum”. Czytam sobie, że zakończył się, itd., że starsi zdystansowali itp.
Niedługo pada jednak takie oto stwierdzenie:
Na potrzeby Open’era co roku pod Gdynią w Babich Dołach budowane jest miasto namiotów, stoisk i kabin – metafora tymczasowości dobrze oddająca rzeczywistość, w jakiej dorastają młodzi.
Uch, no ładnie, trochę mnie tknęła ta metafora. Idziemy dalej:
To świat konsumentów, świetnie zorganizowany i czytelny, znaczony punktami zaspokajania potrzeb: muzycznych (siedem scen), żywieniowych (stoiska z jedzeniem, ciągi piwnych barów), fizjologicznych (rzędy błękitnych kabin) i odzieżowych (namioty z koszulkami i ozdobami).
W tym miejscu zjechałem kawałek z fotela. Zaparłem się mocniej o boki i czytam:
Młodzi poruszają się po świecie, w którym można mieć wszystko, pod warunkiem że dochowa się procedur i zapłaci. (...) Mamy i nowy festiwalowy gadżet – tzw. alterkart, dla wielu nastolatków pierwsza karta płatnicza, z jakiej skorzystają. Tu przejdą trening przed wejściem w realny świat komercji – z alterkarty można później korzystać w Internecie i sklepach.
Przyznam, że trochę mnie zemdliło.
Z przerażeniem uświadomiłem sobie, że i ja jestem tym konsumentem. Przecież zaspokajałem swoje potrzeby! Kajam się za wypite trzy browary, ze wstydem przypominam sobie zjedzoną karkówkę z warzywami, zgrozą napawa mnie wspomnienie odwiedzin w rzędzie błękitnych kabin. Nie to jednak najstraszniejsze.. Och, z trudem wydobędę z siebie to wyznanie: tak! Byłem na dwóch koncertach... Udałem się pod jedną z tych jakże tymczasowych scen i załatwiłem potrzebę posłuchania na żywo jednego ze swoich ukochanych zespołów!
Jestem stary i zapewne nie ma dla mnie nadziei. Lecz jak smutna, jak przerażająca jest wizja niewinnych nastolatków, których czyste, niekomercyjne dusze właśnie zostały zatrute jadem z pre-paida. Przecież stąd już tylko droga w dół, od poniżającego założenia rachunku bankowego, przez grę na giełdzie, do zakładania piramid Ponziego, a może i spekulacji na derywatach. Och, widziałem już oczyma wyobraźni, jak skalane Open'erem pokolenie rwie się do żarłocznych zakupów w internecie, a wszystko za pieniądze, i zawsze zgodnie z procedurami.
Nie byłem świadom, nie zdawałem sobie sprawy z innego wymiaru tego piekła, dopiero p. Wilk otworzyła mi oczy, pisząc:
Jedynymi punktami orientacyjnymi są marki – znaki towarowe, handlowe neony. (...) W tym ogromnym, zatłoczonym i anonimowym świecie marka staje się sprzymierzeńcem. Łatwo ją rozpoznać, poczuć się jak u siebie: czerwony daszek to Pizza Hut, zielone parasole – Heineken itd.
Więc tak, tak, po trzykroć tak: to spisek! Każdy, kto był na Open'erze, już zawsze i nieodwołanie ustawi Wirtualną Polskę na start internetu, wszak to przewodnik, drogowskaz i przyjaciel. Sięgając po piwo inne niż Heineken podświadomie poczuje się jak zdrajca, podły zdrajca; palenie innych papierosów niż Marlboro wywoła u niego raka – i dobrze tak, szubrawcowi. Posiano w nas ziarno uzależnienia, ustawiając pozornie przyjazne, oszukańczo pożyteczne i zdradliwie zachęcające stoiska.
Gniew mój prędko zastąpiła rozpacz, czarna rozpacz, i popłakałem się jak bóbr, jak borsuk nawet, gdym czytał następne akapity:
Wszyscy się w tej masie szukają, chcą rozmawiać, ale spotkać się ciężko. Na Open’erze widać, jak technologia jednocześnie zbliża nas i oddala: bezskutecznie wydzwaniamy i wysyłamy wiadomości do znajomych, ale nie przychodzi nam do głowy, by pogadać z tym, kto siedzi obok lub krąży jak my. (...)Muzykę też coraz rzadziej przeżywamy wspólnie. Małe szanse, by rozemocjonowany fan nagle chwycił nas za rękę. Nawet w tłumie pilnujemy granic intymności, tańczymy tak, by nikogo nie potrącić.
Widzę teraz wyraźnie, a wszystko dzięki p. Wilk. Och, dlaczegóż dzwoniłem do A-e, popełniając tak haniebny grzech zaniechania wobec tego całego tłumu. Jak samotnym i zamkniętym w sobie człowiekiem jestem, myślę teraz z pasją. Wyrzucam sobie, żem się nie rzucił okrywać pocałunkami tej sympatycznej brunetki, która szalała obok na FNM, że nie porwałem w braterskie objęcia tego obnażonego do pasa, wytatuowanego łysego Angola na Pendulum! Mój Boże, a ten koleś, któremu dałem papierosa – zamiast poprzestać na podziękowaniach, należało wdać się w dyskusję, zaprzyjaźnić, zaprosić do domu!
Festiwalowa moda też dużo mówi o tym, jacy dziś jesteśmy: uśrednieni, sformatowani. Podzieleni na kategorie – czytelne również dzięki markom- dobiła mnie p. Wilk.
Krótkie poszukiwania, i TAK! Jestem, jestem definiowalny, sformatowany przez plecak Nike. Ach, kochany haczyk, wyhaftowany na wierzchniej kieszeni. Gdyby nie on, nikim byłbym, nieczytelny, bez jasno określonego formatu.
Reasumując - dawno nie czytałem tak napuszonego bełkotu.
Komentarze