Siedlecka Siedlecka
793
BLOG

Joanna Siedlecka, "Czarny ptasior" – odcinek V

Siedlecka Siedlecka Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

 

 

 

*

 

Pod koniec marca 1941 Lewinkopfowie spakowali swoje walizy, pożegnali się serdecznie z gospodarzami. Nie mówili, dokąd idą i do kogo, a państwo Lipińscy nie pytali, bo już się przecież zaczęło. Gwiazdy Dawida, nakazy, zakazy, łapanki do obozów, wkrótce i getto – zorganizowane wiosną 1942, zamknięte latem, wysiedlone pod koniec października.

Znaleźli się w nim wszyscy lokatorzy Zamkowej 8, którzy zginęli razem z sandomierskimi Żydami w komorach gazowych Bełżca. Być może ocalał jeden z dwunastki tragarza Nusena – komunista, który jeszcze przed wojną wyjechał do Związku Radzieckiego – ale tego też przecież nie wiadomo. Mały Nusen miał szczęście – na krótko przed gettem, przejechał go na ulicy samochód. „Bóg się nad nim ulitował – mówiono – nie pozwolił mu oglądać śmierci jego jedenastki”.

 

*

 

Dopiero w 1968 od dziennikarza „Słowa Ludu”, który jakoś do nich dotarł, państwo Lipińscy dowiedzieli się, że przeżyli również Lewinkopfowie, a „mały” napisał podobno jakąś „antypolską” książkę! Pani Maria Lipińska udzielała nawet o nim wywiadu, źle go wspominała.

„(…) Miał wtedy z siedem czy osiem lat” – mówiła. – „Drobny był i Lewinkopfowie mieli z nim dużo kłopotów. Podły był. Najbardziej nienawidził Żydów. Pamiętam, jak dokuczał staremu Blusztajnowi. Nie cierpiał małej – była chyba jego rówieśnicą – Rebeki Blusztajn. Odnosił się z szacunkiem do Polaków, nie znosił Żydów”[1].

Jej dzieci miały potem do niej żal, bo choć mówiła prawdę, to jednak niecałą. Ta zresztą dziennikarza nie interesowała.

A przecież – mówił pan Tadeusz Lipiński – nie sposób nie dodać, że ocaleli właśnie dzięki ucieczce od swego żydostwa, zdecydowanemu odcięciu się. Moim zdaniem, Mojżesz Lewinkopf – widzę to dopiero dziś – już wtedy przeczuwał chyba Zagładę.

Bo choć był dopiero początek okupacji i większość jego rodaków żyła nadal jakby nigdy nic, on jeden wydawał się coś rozumieć. Chociażby to, że Zamkowa 8 nie jest dla jego rodziny miejscem bezpiecznym. Już wtedy próbował przecież zamieszkać w Międzygórzu, czyli na prowincji. Zmienić nazwisko na polskie – mały Jurek już wtedy twierdził, że nazywa się Kosiński!

On też pewnie uświadomił mu, że bycie Żydem to śmiertelne niebezpieczeństwo. I ciekawe tylko, co musiał mu powiedzieć, skoro ten wówczas siedmiolatek tak bardzo wziął to sobie do serca. Tak się przestraszył, że omijał z daleka swoich małych współrodaków. Bił ich i kopał. I chciał być tylko Jurkiem Kosińskim, a nie Joskiem Lewinkopfem.

 

 

 

Gołębicka 3

 

 

 

Z dokumentów meldunkowych, znajdujących się w sandomierskim archiwum wynika, że 31 marca 1941 „Lewinkopfowie przybyli na pobyt czasowy” do nieżyjącego już dziś Wacława Skobla – furmana, malarza pokojowego. Do jego nowego, okazałego wtedy drewniaka z gankiem, który stoi zresztą do dziś, tylko bardzo już zniszczony. Na ulicę Gołębicką 3, obecnie Żeromskiego, zamieszkaną niemal wyłącznie przez Polaków. Wynajęli połowę domu, którą Skobel przeznaczył dla lokatorów, drugą pozostawiając sobie i swojej rodzinie.

Z tego okresu właśnie pamięta ich rodzeństwo Justyńskich. Mieszkający nadal w Sandomierzu – Maria Mędrzak (ur. 1932) i Henryk Justyński (ur. 1934) – oraz Bogumiła Staroń (ur. 1931), dziś mieszkanka Łodzi.

Pamiętają dobrze Jerzyka Lewinkopfa, który przychodził niemal codziennie z rodzicami do ich kolegi i sąsiada, Stefka Salamonowicza. Salamonowiczowie byli bowiem – tak jak i Lewinkopfowie – łódzkimi Żydami, znali się chyba od dawna, w każdym razie wyglądali na zaprzyjaźnionych. Oni również, zaraz po wybuchu wojny, znaleźli się w Sandomierzu – rodzinnym mieście Salamonowiczowej. Jej rodzice, starzy Spirowie, byli jednymi z bogatszych sandomierskich Żydów, właścicielami chyba połowy ulicy Opatowskiej. Co najmniej pięciu kamienic i sklepu bławatnego. Mieli służące i nianię dla Stefana, która chodziła za nim krok w krok.

Mieszkali, jak to Żydzi, oczywiście na rynku, w swojej kamienicy na Opatowskiej 4. Justyńscy natomiast – w sąsiedniej, również żydowskiej, jako jedni z nielicznych tutaj Polaków. I w szabas zarabiali zawsze na cukierki, rozpalając sąsiadom ogień, zapalając świece w lichtarzach. Wychowywali się więc wyłącznie wśród Żydów, a ich rodzice całkowicie to akceptowali: „Nic nie szkodzi, że ktoś z Żydów pochodzi”, powtarzali zawsze.

Spirowie, a tym samym i Salamonowiczowie, należeli do sandomierskiej śmietanki, bo nie tylko zamożni, ale i kulturalni, zasymilowani. Chyba tylko żyjąca jeszcze wtedy babcia Hanki Spiro-Salamonowicz była ortodoksyjną Żydówką w peruce, rozmawiającą po żydowsku. Ale już ojciec Hanki, stary Spiro, mówił wyłącznie po polsku i w ogóle – światowy, elegancki. A ona sama – prawie że „artystka”. Piękna, szykowna, inteligentna, po maturze. Jej mąż, Jerzy Salamonowicz – bogaty fabrykant, inżynier chemik z wykształcenia.

Bywali u Spirów i Salamonowiczów chyba wszyscy, którzy się w Sandomierzu liczyli, między innymi właśnie Lewinkopfowie – również bardzo kulturalni i zamożni. Mieli na przykład dwie służące, które przychodziły do nich codziennie na Gołębicką. Jedna tylko do sprzątania, druga do gotowania. Ta ostatnia nazywała się Julianna Bajacz. Trafiła do Lewinkopfów właśnie przez Justyńskich – była wychowanicą ich babki, sierotą z przytułku. Justyńska – poleciła ją Lewinkopfom, którzy – przez Spirów – akurat kogoś na gwałt szukali, bo pani Lewinkopf zupełnie sobie nie radziła, zawsze miała służące. Juliannie Bajacz dobrze się u niej pracowało – zupełnie się nie wtrącała, była hojna, oddawała stare rzeczy, podarowała złoty pierścionek.

Mieszkali u Skoblów tylko jesienią i zimą, gdzieś tak od maja do września przenosili się na letnisko na Rokitku, który dziś jest dzielnicą Sandomierza, a wtedy był jeszcze poza miastem. Chodziło się tam piechotą – z Ucha Igielnego schodami w dół i dalej już wąwozem i polami. Pani Zofia Staroń często tam bywała i do dziś pamięta to cudowne miejsce.

Chałupa wprawdzie bardzo zwyczajna, chyba nawet słomą kryta, ale przepięknie położona. W dużym ogrodzie, pełnym drzew owocowych, krzewów i kwiatków. W kotlinie z pięknym widokiem na Wisłę, wzgórza, wąwozy i doliny.

Naokoło żadnych sąsiadów, odludzie zupełne. Tylko właścicielka domku, Marianna Pasiowa, ciotka Justyńskich, która przenosiła się na lato do kuchni, pokój odnajmując Lewinkopfom. Wpadał też czasem jej syn, który mieszkał na Podwalu, u matki jednak piekł „po cichu” chleb – pracował w piekarni, gdzie kombinował zawsze trochę mąki, tak że nie brakowało tam nigdy świeżutkiego, gorącego chleba, po który stało się przecież w Sandomierzu godzinami.



[1]                 T. Wiacek, „Slowo Ludu”, nr 1/61, 9 V 1968

 

 

 


Na następny odcinek zapraszamy jutro o godzinie 17.15. Książka jest już dostępna w sprzedaży.

Siedlecka
O mnie Siedlecka

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura