I znów to skrzyżowanie, gdzie żeby pojechać dalej i zobaczyć następną zieloną tablicę z napisem Kudowa Zdrój, trzeba mieć szybki samochód... Autostrada. Włóczykij z żalem odwrócił się w swoją stronę. Za chwilę znów wylądował na rogatkach miasta.
Żółty rzepak pachniał tak samo. Tylko do Wrocławia wjeżdżało coraz więcej samochodów. Ślęża na horyzoncie bardziej granatowa (od rana szło na burzę). Na skraju zielonego pola skakał ptaszek ze śmiesznym czubkiem na główce.
A na drugim skraju zielonego pola usadowił się jakiś cień. Jakby skulona postać, opakowana w grube ubrania zajęła szary krawężnik. Siedząca na przeciw zabudowań fabrycznych, jakby przypadkiem oderwana od jakiegoś transportu. Zostawiona przez konwój... Włóczykij i tak chciał wracać tędy, lekkim objazdem - żeby przedłużyć drogę, bo... tak żal było zostawiać te wszystkie skrzyżowania - więc skręcił trochę zarośniętym chodnikiem, po którym nikt nie chodzi.
On siedział w kucki wśród czarnych pakunków, pękatych toreb. Opierał brodę na kolanach i patrzył przed siebie, na ścianę białej fabryki. Rysy słabo widoczne w cieniu czapki z daszkiem. Okutany czarną kurtką, od koloru której odbijała się zaczerwieniona twarz. Bezdomny, w miejscu, gdzie... nie ma domów.- Gdzie on tutaj złapie stopa? Na odnodze Trasy Przemysłowej.... - myślał ze smutkiem Włóczykij. - Może coś Panu jest? - chciał zapytać. Ale nie bardzo miał odwagę zacząc rozmowę, tu, na tym odludziu. Pojechał dalej, ale z odczuciem, że... TO nie jest jego miejsce. Miejsce jest tam, gdzie właśnie można zapytać. I dopiero poczekać, jak popatrzy, jaki to będzie wzrok: wrogi, przestraszony, nieprzytomny... ?
Włóczykijowi sumienie nie dawało spokoju. Zamiast przejechać ostatnim na trasie przejazdem dla rowerów, stanął przy słupku. - Może wrócić? Oglądał się raz po raz na ten cień, przypominający teraz skulonego kota. - Ale wyjdę na idiotkę... Popatrzył przed siebie. - Gdyby matka Teresa z Kalkuty za każdym razem pytała siebie samą, czy wyjdzie na idiotkę, to by nie zrobiła nic. Włóczykij ostrożnie, z szelestem opon skręcił w stronę zachodzącego słońca.
- A co ma być...? Nic... - odpowiedział Włóczęga sennie, bardzo zmęczonym głosem. Błękitne oczy, osadzone w morzu zmarszczek, wysłały spojrzenie: "Znam, znam te pytania...". - A, nic, myślałam, że może trzeba karetkę, albo coś. To... - Włóczykij zastanowił się, co może dobrego zostawić, bo oczywiście, że nie może nie dać nic. - To... Z Bogiem! - powiedział z wysiłkiem.
- Nie było potrzebne... ale coś się zmieniło - poczuł, jak zawsze, gdy przerywa sobą taki właśnie mur. - To czego chciał ode mnie ten Chrystus przy drodze, skoro... nie chciał niczego? Tego Włóczykij nie wiedział. Ale poczuł się jakby "pełniejszy", a powietrze stało się bardziej przezroczyste.
Ciekawe. To jednak było po coś...
Zanim Włóczykij odjechał spod tego nieba, na którym widać było cień Ślęży i zielone tablice, objechał jeszcze to pole dookoła. Na skraju pachnącego rzepaku obejrzał się za siebie. Włóczęga też zbierał się do odejścia! Stał teraz, a nie siedział. Jakby podejmował decyzję o ruszeniu w dalszą drogę, którąś z dróg w powoli zachodzącym słońcu. Stał taki cień nad swoimi pakunkami. Jak ptak, który rozprostowuje skrzydła i ocenia drogę do lotu...
Tu można kupić moją książkę z blogu: "Gdy świat jest domem": http://sklep.emmanuel.pl
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości