Dziady proszalne zwykle siadywały pod murem cmentarnym, albo też pod kościołem. Ja się dziadom nie dziwię. Kto ruszy człowieka, który uśmiechnięty je w towarzystwie nieboszczyków?
A i tak jeśli jemy, to w ostateczności. W czasie wycieczki nie ma czasu na jedzenie, bo ten czas marnotrawimy na robienie zdjęć. Kiedy jednak części wysiada humor, a część dostaje ataku furii, to znaczy, że pora na obiad. Są czasem takie wioski, gdzie stoją dwa kościoły lub pałac. W każdym razie, musi być ruina. Przy niej jest pusto i dużo miejsca. Nałaziwszy się z aparatem wokół ruin, rozkładamy się w trawie.
Jedno siedzi, drugie leży, trzecie półleży pod rynną. Można się w końcu pozbyć ciężaru z sakwy. Kanapki są ciepłe od termosu, a termos ciepły, ale nie gorący. Jajka na poły zmiażdżone przez aparat fotograficzny. Banany rozplaskane (sakwa dostała kopniaka w pociągu). A na wierzchu jest składowisko świeżych bułeczek z przydrożnej piekarni. Słodycze przegryzamy wędliną, owoce popijamy wodą, a chałkę Adam zjada na sucho. By usłyszeć wrzask Izy: - Gdzie jest chałka? Zjadłeś sam, bez sera?! - Jaki ser? - myślę i wlewam w siebie słodki napój. Zaczynam myśleć, widzieć, a nawet chodzić. Żołądek przestaje wyć jak ssawka odkurzacza. I trzeba wykorzystać ten moment na zryw, bo
Ciężko się potem wstaje.
A na deser jest wędrówka bez żadnego pośpiechu. Jest wyszukiwanie drzew wiśni w zdziczałym sadzie, spędzanie godzin na bocznym szlaku z rękami zanurzonymi w krzakach poziomek albo jagód. Lubię jazdę piaszczystą drogą na wsi dolnośląskiej i zrywanie gruszek, bez schodzenia z roweru, śmiech, nieprzejmowanie się czasem i skakanie z aparatem fotograficznym wokół jedzących. Kilka ulęgałek wędruje do sakwy.. To one ratują przy niedocukrzeniu, kiedy o zmierzchu gnamy za pociągiem. Głupia gruszka jest taka dobra, kiedy w duszny i parny dzień przypadkiem rozpoznaje się drzewo owocowe, będąc na totalnym głodzie, przypadkiem. I jedziemy dalej, gdzieś w dół, gdzie między drzewami widać białe domy.
Jest jeszcze inny rodzaj uczty.
Odbywa się w porze, kiedy trawa jest wilgotna od wieczornej rosy. Chłód wieje po rękach, więc maszeruję wąską ścieżką wśród jagodowisk już w flanelowej koszuli. Leciutko nadciąga sen. To już nie południowe zmęczenie, a jeszcze nie wyczerpanie przed samym schroniskiem. Ale nie jestem głodna. To właściwie cisza leśna zachęca, żeby przestać na chwilę szeleścić butami w trawie.- Można by coś przegryźć. Siadamy w jakimś wiatrołomie, rozkładamy ściereczkę na pniu i.. nie możemy tak po prostu jeść. Siedzę, obejmując kolana rękami, i patrzę daleko, na fioletowe grzbiety i stoki schodzące w doliny. Za sobą mam szum czarnych świerków, przed sobą zachodzące słońce. Gra wiatr. Właśnie ta cisza i wiatr, raz dmący, raz senny.. Wysoko nad ziemią..