- Mówiłam jej, żeby nie brała roweru - zrzędziła serdecznie Ufka, oprowadzając po domostwie Sosenkowego Brata i Kuzyna. Finał mojej podróży był taki, że same zyski, a ze strat tylko kilka siniaków oraz uszkodzony błotnik. Poza tym, zasmakowałam w pojedynczym włóczeniu się. No, nie jest to bezpieczne. Ale też wtedy więcej widać i słychać..
We Wrocławiu wahałam się mocno. Mogłam jeszcze wybierać - pociąg do Giżycka i PKS, albo rower. To pierwsze to bezpieczeństwo. To drugie - PRZYGODA, z tych, myśl o których aż "łaskocze" w żołądku. Bycie swoim własnym dowódcą na polu bitwy, planistą i własnym ratownikiem..
Wybrałam przygodę.
Teraz zobaczyłam, że dopiero podróżując w pojedynkę, zaczynam rozmawiać z ludźmi, a i oni są bardziej chętni do pogawędki, a i do pomocy też. Anioły opiekuńcze, Spotkałam w tej podróży kilka sympatycznych pilotek i tłumy dżentelmenów, którzy wskazywali drogę, a przede wszystkim ofiarnie nosili mi rower na dworcach i w metrze (jechałam via Warszawa), otwierali drzwi i łapali w locie sakwy wyrzucane przeze mnie z rozmachem z wagonu. A na stacji metra panopek "Zbieram na piwo" podszedł i bezceremonialnie otworzył przede mną bramkę, za otwarcie której grozi grzywna. Bo akurat wtedy Włóczykij nie miał już siły wlec siebie i Srebrnego do windy..- Następną razą będzie pani wiedziała - staruszek w metrze nasrożył się za tę bramkę, a potem pokazał mi windę.
Innego typu uprzejmość spotkała mnie w pociągu do Białegostoku. Tam bowiem wysłuchałam życiorysu litewskiego Rosjanina, który chciał ze mną wypić wódkę. - Wy spartsmienka? - wskazał na mój kask.- Ja toże był w ołympiadach :) - powiedział przeszło stukilowy chłop ze złotym łańcuchem na szyi. - A u mienia nie tol'ka koka-koła... - pokazał na migi butelkę z czymś mocniejszym i (zapewne po ojcowsku) uszczypnął w kolano. - Padumajtie.. - Nie musiałam za dużo myśleć, no, nie, ale byłam wdzięczna Bogu, kiedy do wagonu rowerowego przyszli sokiści.
W Białymstoku Włóczykij rozkoszował się architekturą, jak ją nazwał, Łagodnej Krainy, tym ruskim zaciąganiem na ulicy i konstrukcją: "Artykuły turystom i myśliwym" (a nie "DLA turystów i myśliwych"). Tyle że akurat, niestety, nie było tam Daniela, więc włóczył się po mieście sam i wrócił w upale na stację.
W pociągu do Giżycka miał do wyboru: usiąść kulturalnie w przedziale albo na podłodze wagonu dla rowerów. To pierwsze by było normalne. To drugie pachniało dzikim zachodem, czyli przygodą.
To wybrał podłogę.
Wtedy do wagonu wgramolił się Podróżnik. Był to silny, energiczny, uśmiechnięty i piegowaty człowiek z rowerem, przy którym Włóczykij poczuł się krucho i bezpiecznie zarazem. A Podróżnik umocowawszy swój rower, natychmiast usadowił się koło Włóczykija, popatrzył w jej twarz i się rozgadał. Ale tak kosmicznie, że Włóczykij dostał lekkich zawrotów głowy od wykładu z dziedziny polityki, kultury i socjologii.- Ja jestem socjalistą - przekonywał Podróżnik Włóczykija, ale tak naprawdę, to on wykazywał empatię i troskę o dobro wspólne. Stali potem w oknie, uśmiechając się do siebie życzliwie, a Włóczykij był zachwycony, bo Podróżnik umiał odróżnić szynobus od wagonu motorowego, określić model spalinówki, i też był maniakiem wędrówek po krzakach, torach i odludziach. Nie z każdym Włóczykijowi rozmawiało się tak dobrze, o, nie z każdym. Podróżnik zainteresował się, czy Włóczykij ma co pić, a Włóczykij zaoferował mu kanapkę na pół. Rozstali się w Giżycku, przy czym Podróżnik z widocznym lekkim ociąganiem, bo było wiadomo, że oboje wrócą w niedzielę,ale do dwóch różnych punktów Polski.
Pod Węgorzewem byłam około 16. Zziajana 20 kilometrami podjazdów w przedburzowym powietrzu (kto by pomyślał, że na Północy tez są góry??) i omijaniem zakosami wykopków na drodze. Stamtąd zgarnęła mnie Ufka i wywiozła do domku ukrytego w gęstwinie drzew, na wzgórzu. Dom był chłodny, biały, a pokój dla Włóczykija - błękitny z widokiem na śliwkowy sad. Ufka nie pozwoliła Włóczykijowi pracować zarobkowo ni bezinteresownie, więc mycie naczyń odbywało się pokątnie i cichcem. Na drugi dzień dołączył do nas Koteusz, który także czuwał nad tym, żebym jadła (onże gotuje jak anioł), piła, nie marzła, a kiedy dojechała reszta Grupy, to Ufka dodatkowo dbała, by w rozmowach nie zgorszyć smarkuli jakimś nieprzyzwoitym dowcipem. A ja tak się przy nich tak "gorszyłam", że ach, jej..
Pierwszego dnia Ufka myślała, że jeżdżę nad jeziorem. Ale jezioro, u licha, było płaskie i nudne, a w prawo była droga na stację i tory z dreszczem grozy (łażenie po wiadukcie).
To wybrałam dreszcz grozy.
Kolejne cztery dni strawiłam, włócząc się w pojedynkę po najgorszych krzakach, drogach, zapadliskach i wzgórzach morenowych, wśród ruin, gniazd bocianich, resztek ramp kolejowych (dawna linia do Królewca) i pruskich chat z czerwonej cegły. Było spotkanie z panami wopistami i półgodzinna spowiedź (- A po co pani tędy chodzi? - Jak to?? Ja jestem ze Śląska, ruska granica to dla mnie atrakcja). Tym ciekawsze to było wydarzenie, że dzień wcześniej ten sam wopista spisał Sosenkowego Brata z Familią (akurat wypoczywali w Węgorzewie), który chciał pokazać dzieciom, "jak to kiedyś było", i też włóczył się niedaleko słupków. I tam, pod tą samą granicą, spotkałam Martę - tubylczynię, która opowiadała mi o miejscach, których nikt nie zna, o ludziach zapomnianych, których widziała tylko raz, późną jesienią.. To było jak opowieść o klątwie. - Opowiem ci o nich za rok. Ale nie pisz o tym artykułu. Dla ciebie to świetny materiał. Dla kogoś to może oznaczać krzywdę..
Wracałam, lekko oszołomiona odkryciami. A tam, w chacie, królowała królowa Ufka, gorącym sercem witająca kolejnych przybyszów. Stef z Żoną, Franek i Effendi, Koteusz i Wiki, do tego sms od Igora z duchową łącznością, i telefon od Maryli.. Ludzie siedzieli i patrzyli na siebie nawzajem, próbując połączyć TEGO z blogu z TYM w świecie realnym. Ciekawe doświadczenie.. wspomniana grupa Brat&Kuzyn (przybyli do Rudziszek, by wziąć ode mnie zbędny bagaż) nie do końca zrozumiała te salonowe kontakty, terminy i przezwiska, ale i oni poddali się czarowi Domu i Gospodyni.
A tutaj siedziało się i gadało się do późna. Tylko Włóczykij, wykończony rowerem, chodził spać wcześnie, kiedy za oknem mocno grał świerszcz. W nocy słyszał miękkie kocie kroki na drewnianych podłogach. Rano - jak na polach krzyczą żurawie. Noce były gwiaździste jak nad Dunajcem. A rano miało gęstą rosę w trawie, z której wyjeżdżając na wycieczki, podejmowałam wielkie papierówki. Mogłam też odłożyć rower i wychodzić na piaszczystą drogę, i patrzeć na mój ulubiony czas: bocianie gniazdo na słupie, samotny przystanek PKS i bruk donikąd.
Dzisiaj Włóczykij wyjechał przez bramę po raz ostatni w sezonie. W gnieździe nie było już tych bocianów. Popatrzył na inną drogę, na południe, na zjazd szosą do Węgorzewa i dalekie wzgórza, przykryte kłębiastymi chmurami jak Izery jesienią. Tam było Giżycko - i pociąg do domu. Potem popatrzył na północ, na wschód, lasy i zarośla, gdzie Marta jadąc na rowerze, opowiadała o tajemnicach. Tam jeszcze była przygoda. Włóczykij odwrócił się do przydrożnego, białego krzyża, koło którego biegnie droga do Ufki. Coś Mu tam powiedział, to, co zawsze. - To ja spadam - podsumował niechętnie.
I ruszył - na to swoje Południe.
Tu można kupić moją książkę z blogu: "Gdy świat jest domem": http://sklep.emmanuel.pl
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura