Rozdział XXXI
Zgubne uroki jesieni, które mamią jak monidło
(co mówię ze smutkiem, bo jesień może być piękna,
ale przyzwyczaić się do tego zwodniczego piękna bywa niebezpiecznie).
Morris i Bractwo Prerafaelitów.
Honor podczas szarży.
Patrzę sobie w okna i widzę przeszłość, teraźniejszość i przyszłość jednocześnie. Nie wymaga to zresztą żadnej filozoficznej zadumy ani nawet jakiegoś daru obserwacji, ale zwykłego spojrzenia przed siebie. Przed siebie: na nasze nowe akacje.
Akacje przedwojenne, których gościnne potężne pnie tulą do siebie mniejsze i większe, a zawsze wdzięczne i wiotkie młode jesiony, radośnie unoszące łebki akacyjki-juniorki i roztańczone klony wszędobylskich (w pobliskich ogródkach ich pełno) klonów, nie rosną już jak kiedyś na całej ulicy, powaliły je wichury dziejów i zwykłe miejskie huragany, trąby, trąbki i wiry powietrzne. Szkoda, bo tam, gdzie ocalały, tworzą nad naszą ulicą girlandy zieleni, piękne o każdej porze roku, ale najbardziej czarowne w maju, gdy kaskady spiralnych kwiatowych kielichów pozwalają się podziwiać w wonnej powodzi płatków, raz żółtych, raz białych, to znów kuszących spokojną elegancją barwy écru.
Gałęzie drzew z obu stron ulicy splatają się ze sobą, Mama spaceruje pod nimi z Maksiem, a ja widzę Ich z balkonu jakby w wielolistnym tunelu, baśniowej gotyckiej pergoli, czy może raczej w zielonej katedrze Gaudiego utkanej z kapryśnie wirujących linii i miękkich, zachodzących co rusz na siebie w delikatnej mgiełce konturów.
W miejscach, gdzie po starych akacjach zostało tylko wspomnienie, bo nawet nie cień ich dawnych koron (czego mi było zawsze dotkliwie żal - wyobrażałem sobie ten łaskawy cień, który niegdyś rzucały, bo tam, gdzie nie trwa już życie, chociaż pamięć o cieniu powinna być zachowana), wiosną 2005 roku Miasto zadbało o posadzenie nowych akacji, jak się okazało nie bliźniaczych siostrzyc rozzrosłych akacji starych, ale ich drobnolistnych kuzynek, zupełnie innych, choć też niezwykłego uroku.
(Wiosną 2005 roku... Miało nasze Miasto wtedy dobrego Gospodarza, a więc i ogrodników troskliwych, co piszę sine ira et studio – od tego czasu wiele drzew w okolicy powaliły wichury, a żadne nowe nie zostało posadzone).
Drobnolistne kuzynki zachowują się inaczej niż starsze pokolenie, po pierwsze (i radosne) – na wyścigi rosną, po drugie (i uderzające) – listki im żółcieją, żółkną i złocą się o wiele bardziej i szybciej niż ich siostrom dłużej zielonym, po trzecie (i smutne) – szybciej to szafranowe listowie gubią, zamieniając trawę pod sobą w żółtobarwny kobierzec.
Nowe drzewa, to nowe zwyczaje, zupełnie tak samo jak to bywa z nowymi Kotami i z nowymi Ludźmi.
Właśnie to jesienne zachowanie młodych akacji skłoniło mnie do refleksji o jednoczesności czasu, którą to refleksję akacje podsuwają mi przed oczki, gdy patrzę na nie z okna.
Zielone listki na najniższych gałęziach przywołują niefrasobliwą pamięć lata.
Złote, rozświetlające Słońcem akacjowe gęstwiny – pozwalają ujrzeć niczym nie osłoniętą teraźniejszość: jesień.
Puste gałązki, których coraz więcej przerzedza się ku górze, w swej nagiej rozpaczy strzeliście mierzą prosto w niebo. Te szpady sterczące w niemym proteście ze szczytów akacjowych koron wieszczą zimę. Nie ma jej, jest daleko, ale przyjdzie, nieuchronna, nieunikniona.
Trzy pory roku widzę razem, lato, jesień i zima żyją w każdej akacji!
Myślę o tym, i czuję się jak wieszcz, poza czasem i przestrzenią, ale przenikający siłą wzroku ten czas i tę przestrzeń. Niebo uśmiecha się w błękicie, ale to pozór, zjawa, ułuda, miraż. Lato już było, jesień właśnie się zaczyna, a zima?!
Będzie zima.
Czy tego chcę, czy nie. Będzie. I te listki, które na żółto zabarwiły naszą trawę, są tego dowodem. Les feuilles mortes, miau...
"Et le vent du Nord les emporte,
Dans la nuit froide de l`oubli,
Tu vois? je n`ai pas oubli
La chanson que tu me chantais..."
Brr! Martwe liście, heroldowie zimy, gonfalonierowie zimy nawet, z tą złoto-żółtą wirującą na trawie i pełną jaskółczych ogonów chorągwią.
Nie, nie chorągwią, raczej arrasem, spojrzałem jeszcze raz, arrasem projektowanym przez Williama Morrisa (nawet ten odcień żółci widziałem kiedyś u Niego, choć akurat nie w arrasach, ale na tapecie "Róże" – taką barwę mają tam tulipany).
"Może byś coś zjadł, Myszulku, bo melancholia pochłonie Cię od uszków do ogonka", zauważyła trzeźwo Mama. "Twierdziłeś zawsze, że nie warto martwić się tym, na co nie ma się wpływu, a tu taki pesymizm, i to w drugi dzień jesieni, gdy do zimy jeszcze daleko!"
Do tego doprowadziła mnie obojętność Słońca: prawie do depresji.
Zdecydowanie w lepszym kierunku prowadzą mnie studia nad Pegazem i Meduzą, bo właśnie do Bractwa Prerafaelitów (myślę tu o cyklu obrazów z bohaterskiem Perseuszem Burne-Jonesa, Burne-Jones malował Go równie chętnie, zanim jeszcze Perseusz zabił Meduzę, jak i po tym, jak Mu już się to udało), stąd to wcześniejsze skojarzenie z Morrisem arrasowym. A w lepszym kierunku, bo dla mnie prerafaelici to zwycięstwo sztuki nad zimą.
Zima! Miau, nie poddam się jej, o nie. Już nawet samo myślenie o prerafaelitach (bo lubię wszystkich, nie tylko Burne-Jonesa czy Morrisa, choć przyznam, że Lew Philipa Webba z "Puszczy" Morrisa zawsze fascynował mnie najbardziej) trochę podnosi mnie na duchu. Od dawna uważam, że prerafaelitów studiować powinno się właśnie w zimie, bo kolory Ich dzieł stanowią wyzwanie rzucone Naturze, co staje się szczególnie wyraźne wtedy, gdy Natura z własnej woli (mnie to akurat bardzo dziwi) swoje barwy gubi, gasi, rozszarza i rozbiela.
Szaty, w które spowite są bohaterki obrazów, Jane Morris jako Prozerpina, Maria Zambaco Burne-Jonesa, Fiammetta Rossettiego.. o, tych kolorów zapomnieć nie można. I miękkich refleksów światła u Almy-Tademy, takich choćby jak w "Różach Heliogabala". Takie kolory, wizje barw, feerie ledwo zgasłych cieni i mlecznych rozjaśnień, to jest lekarstwo przeciw chłodom i zgubnej wietrzycy, przeciw śniegom i przeciw kryształkom lodu.
Już wiem, w zimie wrócę do prerafaelitów, może Mama pozwoliłaby mi podarować parę albumów z Ich malarstwem Kotom zewnętrznym? Na pewno byłoby Im przyjemnie oglądać w piwnicy, jak śnieg pokryje wszystkie drogi i dróżki, takie na przykład "Margerytki" Morrisa, zielone bujne drzewa z "Koncertu sielskiego" Rossettiego, czy – o, to pewnie najchętniej – Ptaki Webba siedzące na wiejskim płotku, czyli "Kratownicę" Morrisa.
Ars longa, vita brevis... Oczywiście mam tu na myśli krótkie życie liści, bo tamte słowa pisałem wczoraj, a już dziś na akcjach widzę zapowiedź zimy w postępie geometrycznym: nagich gałązek na wierzchołkach jest więcej, wyglądają jak rozpostarta dłoń Warszawskiej Nike. Smutno.
Smutno, więc pomyślę o tym później. Może jutro.
Miau!
Rozważania o drzewach, jesieni i prerafaelitach skłoniły mnie do myślenia o dziedzictwie XIX wieku - co z niego pozostało, co było jego głównym wyróżnikiem, motorem i motywem działania Ludzi i epoki. Tak sobie myślę: ciekawość i honor. Ciekawość, która popychała do rozwoju nauki i tworzenia wynalazków, podbijania nowych obszarów, poznawania i oswajania świata. I honor, czyli ten trudny do zdefiniowania imperatyw, który w wyznawanym przez nas etosie rycerskim niezbędny jest do życia jak woda i powietrze, i bez którego życie traci sens, a na pewno swą wartość.
Jutro, 26 września, minie akurat rocznica, jak Brytyjczycy w 1854 roku zajęli podsewastopolską Bałakławę, czyniąc z niej swą główną bazę podczas Wojny Krymskiej. Stoczona miesiąc później, 25 października, bitwa pod Bałakławą, a szczególnie ośmiominutowe natarcie Lekkiej Brygady Lorda Cardigana do rozważań nad definicją honoru pasuje jak ulał.
Spośród 666 kawalerzystów w ciągu ośmiu minut pod ogniem 8 rosyjskich dział na miejscu zginęło 110, 161 zostało rannych, 58 dostało się do niewoli, gdzie 21 zmarło z ran. Francuski generał Pierre Bosquet, nie biorący udziału w szarży, określił ją słowami: "To wspaniałe, ale to nie jest wojna! To szaleństwo!"
Czy warto było posłać na pewną śmierć tylu Ludzi? Bo że pewną James Brudenell, 7-my Lord Cardigan mógł się spodziewać. Wykonał rozkaz, ale rozkaz dostarczony na piśmie przez kapitana Nolana (zginął podczas szarży) nie był podobno ostateczny, Nolan miał przekazać Cardiganowi słowa "jeśli to możliwe". Podobno nie przekazał.
I tak śmierć brytyjskich kawalerzystów stała się legendą, legendą opiewającą najdzielniejszych spośród tych, dla których honor jest wartością najwyższą. Czy tak powinno być? Czy śmierć to godna cena honoru?
Dobrze jest czasami być Kotem i nie musieć rozstrzygać takich dylematów.
Ale mnie, skromnemu Kotu coś tu jednak przychodzi do łepka. I to nie wiersz Tennysona, który Lekką Brygadę dodatkowo unieśmiertelnił, ale inny, późniejszy, Chestertona w przekładzie Miriama, Chestertona "Wielkie minimum":
"To jednak coś – tak płakać, jak płakaliśmy,
To jednak coś – to czynić, co czynilim snadź,
To jednak coś – tam czuwać, gdzi lud cały śpi,
I gwiazdy nie widzące nigdy słońca znać".
"Oj, Myszulku, posumowała Myszunia, na Twoim pyszczku maluje się dzielność i wysiłek intelektualny jak u pana Gideona Forsytha, wysłuchaj opery "Pomarańczowa herbata" i skończ te rozważania nad honorem i wiekiem XIX, wróć do nas ".
Wracam. Ale myślenia o honorze nie porzucę nigdy.
Bo co to za życie bez zdolności honorowej.
A życie zawsze jest szarżą, czasem niebezpieczną, czasem tylko – aż! – zmuszającą do wielkich wyborów moralnych (wybory moralne zawsze są wielkie). Koty to wiedzą. Miau!
Miau!
Inne tematy w dziale Rozmaitości