Rozdział XXXV
Pycha a cywilizacja, czyli ja z Mamą patrzymy poprzez wieki!
Odpowiedzialność zbiorowa, słuszna czy niezdrowa?
Kot Sarmata się nie ugnie, ha!
Poważnie się zastanawiam, czy nie zaprzestać pisania mojego pamiętnika – przemawia przeze mnie smutek, a nie kokieteria. Kogo miałbym zresztą kokietować, liczę się z tym, że moich słów może, poza Rodziną i najbliższymi Przyjaciółmi, nikt już nie przeczyta. Nie podjąłem jeszcze decyzji, możliwe jednak, że rozdział ten, trzydziesty piąty, będzie rozdziałem ostatnim.
XXXV-ty to dobry rozdział dla pamiętnika, kto wie, może najlepszy. Pamiętnik jest jeszcze młody, pełen chęci do nabierania doświadczeń, a jednocześnie już dojrzały. Ale może pora, by tych doświadczeń nabierać gdzie indziej.
Mój smutek wynika z niezrozumienia, na jakie, nie po raz pierwszy, ostatnio się natknąłem. Otóż mi i mojej Mamie zarzucono, że utożsamiając się z cywilizacją łacińską, cywilizacją Zachodu, jesteśmy oboje odpowiedzialni za hekatombę Azteków, a zapewne i Majów, i wszelkie inne hekatomby, jakie spowodowali Ludzie i Zwierzęta z naszej cywilizacji.
Zapewne nie umiem (i Mama nie umie, zatem nie umiemy) wyrażać precyzyjnie myśli! Albo już tak do głębi przepoiła nas pycha, że nawet naszych błędów nie potrafimy dostrzec, ergo bez udania się do Canossy w dobrym towarzystwie mamy się nie pokazywać.
Mówię pycha, superbia, z siedmiu grzechów głównych najpierwsza, bo tę zarzucano już nam, gdy pisałem (a Mama broniła mnie potem w komentarzach) o moim ukochanym Mieście, Warszawie skrwawionej po tylekroć wojnami i powstaniami, w tym Powstaniem Warszawskim, tak dla nas ważnym i bliskim. Bo o każdym własnym mieście godzi się pisać, tylko nie o Warszawie właśnie. O Nowym Jorku i Nowym Sączu (podobnio najpiękniejszym na świecie, co mówię za nowosądeczanami i z całą sympatią), o Paryżu i Pułtusku, o Wiedniu i Wyszkowie, o Brukseli i Biłgoraju – można, o każdym mieście, o każdym własnym czy kochanym miejscu na ziemi – można, tylko o Warszawie nie można, bo to pycha. I już Breughel starszy, gdy w 1557 roku malował swe "grzechy główne", myślał o nas, no i o Warszawie naturalnie.
"Strasznie jesteś sarkastyczny, Myszulku", zauważyła Myszunia. Sarkastyczny?! Nie, zraniony.
W poprzednim odcinku mojego pamiętnika ze smutkiem i żalem wspominałem okrutnie zamęczone w 137 roku naszej ery trzy dziewczynki, których matka, chrześcijanka, nie chciała wyrzec się swej wiary, a jej córki wydano na śmierć, by ukarać matkę, a więc w imię zasady odpowiedzialności zbiorowej (odpowiedzialność zbiorowa to słowo-klucz, jeszcze do niego wrócę). Sam się z cywilizacją łacińską, z cywilizacją Zachodu, jako Kot Polski, Sarmata i Myśliciel, utożsamiam, więc obwiniono mnie, że za śmierć dziewczynek też jestem odpowiedzialny. To zresztą pierwsza z moich win, dwoje moich surowych Czytelników znalazło też winy inne, winy ciążące na mojej cywilizacji, a więc czyny występne, karygodne i przestępcze, za które jako Kot Zachodu synchronicznie i diachronicznie ponoszę odpowiedzialność.
Łapki opadają, mordka sią wydłuża. Bo smutno być posądzonym o okrucieństwo i rzuconym na stos. Na stos niezrozumienia, nie przecież inkwizycji, powiedzmy to otwarcie, choć nasi Oponenci dowiodą pewnie, że to my na ten stos rzuciliśmy się sami ("rzuciliśmy nasz los, nasz życia los", dodał Łaziczek), ale my z Mamą uważamy, że to nas się rzuca, miau, i to dlatego, żeśmy rzekomo stumanieni.
Bo się utożsamiamy z naszą cywilizacją, a ona wielu jednostkom, narodom, czy innym cywilizacjom przyniosła zatratę, krzywdę i cierpienie. Wiem, często niosła ogniem i mieczem.
Czuję ten ból, krzywdę i cierpienie, ofiarom winien jestem pamięć, rozumianą szeroko, również jako obowiązek oddania sprawiedliwości skrzywdzonym, a historii winien jestem wnioski. Tyle mogę, tyle powinienem. Ale na tym moja odpowiedzialność się kończy, bo nie wierzę i nie dam się przekonać, że ciąży na mnie brzemię odpowiedzialności zbiorowej.
Cierpię, myśląc o cierpieniu niewinnych, ba, nie jestem katem, winnym też cierpienia nie życzę, tylko sprawiedliwości i tego, by mogli zmyć swoje winy. Ale nie przypisuję sobie i nie zgodzę się na to, by mi przypisywano, winy za grzechy niepopełnione - bo jak może być winą to, co stało się bez naszego udziału, na co bezwzględnie nie mieliśmy wpływu, przed czym nie mogliśmy nikogo ustrzec? Jesteśmy winni też za to, co stało się przed naszym urodzeniem?!
Mama na przykład, nie czuje się odpowiedzialna za PRL, choć pewien "autorytet", moralny i estetyczny, z charakterystyczną dla siebie poetyką i językowym smakiem, wypowiedział się na ten temat inaczej. "Wszyscy jesteśmy umoczeni", co ma oznaczać, tak myślę, bo słowo "umoczony" wydaje mi się nieco tajemnicze, że każdy, kto w w PRL żył, był jakoś tego systemu krzywdy i absurdu beneficjentem. No bo gdyby nie był, gdyby być nie chciał, nie chodziłby do przedszkola, do szkoły, na studia, dzieckiem w kolebce już by się przeciwstawiał, walczył i konspirował. No i wtedy byłby "człowiekiem honoru"...
Moim zdaniem, a i Mama myśli tu tak samo, odpowiedzialność zbiorowa jest wrogiem prawdy. Bo prawda czyni odpowiedzialnym winnego, a nie innych, których w dowolny sposób do winnego się dołącza czy dopisuje. Dobierzmy z niewinnych, mawiał Franz Fiszer, czyż nie jest to ukryta definicja odpowiedzialności zbiorowej?
Cierpię, myśląc o cierpieniu niewinnych, powtarzam. Ale za to, do czego nie przyłożyłem łapki, odpowiedzialny dalej się nie czuję, i dalej z moją ułomną, a i tak dla mnie najlepszą cywilizacją Kota Zachodu, utożsamiam się bez reszty.
Admirał Stephen Decatur, Amerykanin, przez Horatia Nelsona uznany za jednego z najodważniejszych wśród odważnych wojowników swej epoki (po brawurowej akcji wysadzenia w powietrze uwięzionej w Trypolisie USS "Philadelphia", prawie sto lat po fakcie tak dramatycznie uwiecznionej na obrazie Edwarda Morana), wygłosił kiedyś w Waszyngtonie toast, w którym znalazły się słynne, powtarzane potem wielokrotnie i modyfikowane słowa: "Our Country! In her intercourse with foreign nations may she always be in the right; but right or wrong, our country!". Historia zapamiętała je w krótszej wersji - right or wrong: my country, po polsku tłumaczone zwykle tak: "ma rację, czy nie, jednak to mój kraj".
Warto pamiętać te słowa, bo one są kwintensencją patriotyzmu, patriotyzmu rozumianego jako wierność wspólnocie, z której się wywodzimy. Są też kwintensencją honoru i rozumienia obowiązku przyznawania się do własnego dziedzictwa i własnej kulturowej tożsamości.
Idąc dalej i rozszerzając pojęcie country na cywilizację, do której nasz kraj należy, na krąg kulturowy, z którego się wywodzimy, ja, Myszulek Kot, nie waham się powiedzieć: dobra czy zła, ma rację we wszystkim, czy w wielu wypadkach jej nie ma, jednak to moja cywilizacja, pamiętam o tym, co niesie dobrego, nie zapominam o tym, co było w niej złe.
Nie jestem hipokrytą, z pokorą dodam, nie jestem też pięknoduchem, i dla poklasku nie chcę posypywać łepka popiołem. Oboje z Mamą znów teraz pewnie usłyszymy, jacy to jesteśmy niewrażliwi, nieczuli, Wilk z bajki o Czerwonym Kapturku jest przy nas łagodny jak Jagnię. Ale i tak nie zamierzamy wkładać na siebie worów pokutnych, zamieniając nasze piękne futerka (mówię metaforycznie - ja mam takie futerko, bo Mama futerka jakoś nie ma) na nieprzytulną włosienicę, i okładać się brzozowymi czy jakimikolwiek rózgami w ramach odpowiedzialności zbiorowej, czyli w imię zasad, z którymi się nie zgadzamy i które uważamy za całkowicie niesłuszne.
Czy coś komuś zresztą przynoszą te spektakularne ekspiacje? Czy poza walorami teatralnymi mają jakiś rzeczywisty walor moralny? Wątpię. Raczej rozmywają odpowiedzialność, bo jeśli winni są wszyscy, to jakoby żadnego winnego nie było. Bank (czy proszek do prania, daję słowo, w powodzi reklam nie pomnę) do wszystkiego, jest w gruncie rzeczy do niczego. Z winą jest tak samo.
Miau!
O ile pamiętam, wyprawa do Canossy, a właściwie cały konflikt, którego była ona skutkiem (choć nie finałem, bo finał był odłożony w czasie) żadnemu z głównych protagonistów szczęścia nie przyniosła – jak to często z konfliktami bywa – choć w ówczesnej Europie narobiła wiele szumu, ba, nawet dziejowych burz. Ukorzony cesarz Henryk IV, po trzech dniach stania boso na śniegu, uzyskał co prawda od papieża Grzegorza odwołanie ekskomuniki, ale zemścił się na Grzegorzu siedem lat później, zrzucając go z papieskiego tronu na rzecz antypapieża Klemensa III. Oblężony w Zamku św. Anioła Grzegorz próbował się przeciwstawić teutońskim (a właściwie salickim, bo Henryk pochodził z dynastii salickiej, a więc był potomkiem książąt frankońskich – nie byli frankofońscy, o nie - znad środkowego Renu) oddziałom, sprowadzając na pomoc z południa dzikie hordy Normanów z Kampanii, Saracenów z Sycylii, Kalabryjczyków z Kalabrii. Hordy obroniły Grzegorza, ale splądrowały Rzym, za spustoszenia Rzymianie obwiniali papieża, a on sam w poczuciu winy usunął się w cień i wkrótce umarł. Trudno powiedzieć, czy było to zwycięstwo Henryka, Klemens i tak prowadził politykę zupełnie od ceszarza niezależną, cesarz strawił życie na walkach z wszelkiej maści buntownikami, a w końcu (choć po latach, nie nastąpiło to od razu) i tak musiał abdykować na rzecz syna, gdy lat miał 55. Nie mam pod łapką naszej ukochanej encyklopedii Ulthima Thule, w takich sprawach niezrównanej, więc nie sprawdzę teraz, w którym roku Grzegorz VII został świętym, historia wszakże zapamiętała go lepiej niż awanturnika Henryka, choć przecież pozornie na konflikcie o niezależność i zakres władzy Kościoła cesarz wyszedł lepiej niż zdetronizowany przezeń papież.
A czy Henryk w Canossie kierował się rzeczywistą skruchą i poczuciem winy – śmiem wątpić. Za to poczucie winy przygniotło i zapewne doprowadziło do śmierci Grzegorza, niemogącego sobie wybaczyć sprowadzenia na Rzym pożarów i gwałtów, gdy pod jego sztandarami wieczne miasto plądrowali Normanowie i Saraceni. Choć przecież obrona legalnie wybranego papieża (papieżem obwołał go lud, a wolę Rzymian potwierdzili potem kardynałowie) spełniała warunki wojny sprawiedliwej, tak jak widział ją Cyceron i św. Augustyn, i tak jak plus minus sto lat później sformułował ją inny święty Kościoła Katolickiego, Rajmund z Penyaforty. Spełniała te warunki choćby co do przedmiotu (odzyskanie legalnej a utraconej władzy papieskiej), przyczyny (tą była chęć odzyskania porządku w mieście i osiągnięcia pokoju), a także co do ducha, bo wojna sprawiedliwa, jak ją św. Rajmund pięknie określił, "nie może być prowadzona z nienawiści, żądzy zemsty ani chciwości, a jedynie z miłości, sprawiedliwości i posłuszeństwa".
Co jest sprawiedliwe, co niesprawiedliwe? Czasem łatwo to rozstrzygnąć, czasem trudno. Czasem łatwo, czasem trudno też określić, kto i za co ponosi winę, kto, w kogo i dlaczego rzuca kamieniem.
Ja, Kot Polski, Kot Zachodu, nie wszystko wiem i rozumiem, ale wybieram prawdę, a nie odpowiedzialność zbiorową, bo ona z prawdą ma tyle wspólnego co Pająk z Muchą i Kot z Myszą. Ot co!
Miau!
Inne tematy w dziale Rozmaitości