Rozdział XXXVI (zupełnie błahy)
"Le repos du guerrier" czyli o przyjemnościach:
znów leżę z łapką do góry i marzę,
(bo nie można ciągle tylko walczyć i myśleć)
Tak sobie właśnie powtarzam i tak czuję: nie można ciągle walczyć i myśleć, bo Kot robi się od tego poważny jak Molierowski Alcest czyli Mizantrop.
Co z tego, że ma rację – można mieć rację i być smutnym i opuszczonym.
Tego nie chcę, choć mi to nie grozi.
Ale nie chcę tego na wszelki wypadek.
Nie można też stale walczyć i marzyć, bo wtedy pyszczek się Kotu wydłuża, a sam Kot chudnie, staje się śledziennikiem i całość Kota, od pyszczka do ogonka, nabiera smętnego wyrazu, tu przykład Don Kichota, nazywanego przez Sancho Pansę el caballero de la trista figura od razu przychodzi mi do łepka.
Po walce (a i przed nią warto) trzeba odpocząć, to się nazywa odpoczynek wojownika i ma różne oblicza i wymiary. Nie tylko sprzyja dzielnemu walczeniu, ale i myśleniu odpoczynek też wychodzi na dobre. W różnych kulturach może to być sjesta, a może obłomowszczyzna, dla mnie sjesta brzmi bardziej kusząco.
Zamiast walczyć i myśleć, powinno się od czasu do czasu tylko i wyłącznie marzyć. Marzyć niekonieczne trzeba bezczynnie, można na przykład jedząc dobre rzeczy, patrząc na kwiaty lub liście i przytulając się do kogoś lub czegoś miękkiego i bliskiego.
Ktoś bliski to może być Myszunia lub Mama, Malutki lub Łazik, ewentualnie ten kapryśny Montuś (Mopięta i Piracika pomijam, bo ta trójka jest za mało powierzchniowa, do Nich przytulić można tylko kawałek ciałka, a przytulać się warto tak, by to przytulanie smakować i czerpać z niego radość, a nie dotykać się jakimś skrawkiem). Do szczęścia potrzebna jest przecież nie tylko wymiana dwóch fantazji, ale i zetknięcie dwóch naskórków, tak sobie modyfikuję słowa mojego ulubionego aforysty – bo propagandzisty Rewolucji Francuskiej już nie, tę chorą miłość przypłacił zresztą Chamfort życiem (nie chcę o tym pisać, bo to rozdział o przyjemnościach, a nie błędnych aksjologicznych wyborach) – trojga imion Sébastiena-Rocha Nicholasa de Chamfort.
W chwilowym braku kogoś do przytulania, można przytulić się do czegoś, też, naturalnie, miękkiego i bliskiego. Że miękkiego, to oczywiste (tylko dla fakira lub derwisza przytulanie się do deski nabijanej gwoździami ma jakiś urok), a bliskiego, bo to coś miękkiego musi leżeć blisko, a dokładnie tuż pod. A właściwie: pode, bo: bezpośrednio pode mną. Czyli ja muszę na tym leżeć, a gdyby to miękkie podłoże (podleże) nie leżało pode mną, tylko gdziś daleko, to jego miękkość byłaby dla mnie bezużyteczna i daremna. To, co jest może i nawet miękkie, ale geograficznie (topograficznie?) dalekie, dla Kota Sybaryty okazuje się zupełnie nieprzydatne. Prawdę powiedziawszy – wtedy jest tak, jakby tego miękkiego w ogóle nie było.
Za każdym razem jak Mama przyjeżdżała ze Środkowej Azji, przywoziła zawsze dużo różnych jedwabnych apaszek, szali i chust dla Przyjaciół i dla nas (dla nas – bo Mama te apaszki nosi, a jak zdejmuje, to my na nich leżymy), trochę ich w Domu zostało i teraz możemy użytkować je zgodnie z naszymi potrzebami. Mama stara się je chować, tym lepiej, bo można wejść do nich (na nie) do szuflady i tam wykorzystać ich egzotyczną miękkość. Ja sam najbardziej lubię radośnie barwne шарфы taszkenckie i karakałpackie aksamity, a najmniej jedwabie turkmeńskie, które są bardziej surowe (Mama tak mówi, że są z surowego jedwabiu, czy to dlatego, że powierzchnię Turkmenistanu zajmuje w trzech czwartych pustynia, czarna w dodatku, Kara-kum, i warunki życia są tam bardziej surowe niż w innych krajach Azji Centralnej?! Pewnie tak). "A apaszki z Buchary i Samarkandy? Przecież te tadżyckie wzory też są piękne!", przerwała mi Myszunia. No tak, są piękne, ale też nie takie łagodnie miękkie, jak te uzbeckie, te są miękkie najbardziej, i zanurzenie w nich mordki otwiera przed Kotem świat bajek z tysiąca i jednej nocy. Dla Kota Sarmaty to wspomnienie kupców z Jebwabnego Szlaku, docierali do nawet najsamotniej położonych polskich dworów, niejeden Kot miał nimi podbitą delię, uszyty z nich żupan, skrojony kontusz, nawet hajdawery (na tylne łapki, bardzo przydatne). Ach, wspomnienia...
Ale przyznaję, tadżyckie jedwabie mają niepowtarzalne wzory, a do tego są ponadczasowe, gdy Samarkandą rządził Timur Chromy, Amir Temur, tak samo były tkane i haftowane tak samo. Tylko aparatów fotograficznych wtedy nie było, a nawet nie było fotoplastikonów. Ale później już aparaty były, a ja pamiętam zdjęcia bucharskich dam zrobione pod koniec XIX wieku przez polskiego podróżnika Leona Barszczewskiego – damy owe spowite są w takie same jedwabne materie jak te, które przywoziła Mama. Ars longa, vita brevis, a piękno? A piękno jest wieczne.
Tyle co do przytulania. Formą przytulania jest także wtulanie, ale czym jest wtulanie można sobie wyobrazić samemu. Wtulanie też jest miłe, a najprzyjemniej jest wtedy, jak wtulanie i przytulanie spotykają się razem. Zdarzało mi się przytulać do Mamy, a wtulać nos w Myszunię, która też próbowała zmieścić się u Mamy na kolanach (zwykle jednak nie trwa to długo, bo jakoś, sam nie wiem, dlaczego, Myszunię z kolan Mamy szybko wypycham. Hm, któreś z nas jest widocznie za duże).
Jak już Kot we właściwym miejscu się znajdzie i umości, może oddać się marzeniom. Ja sam marzę zwykle o kwiatach i drzewach, a dokładniej o płatkach i liściach, bo na przykład pnie drzew są do marzeń za duże, choć do wdrapywania się są zapewne w sam raz (ja tego nie robię, bo w naszym mieszkaniu nie rosną drzewa).
Marzę zawsze o kwiatach jadalnych, bo lubię łączyć przyjemne z pożytecznym. A więc nie marzę o ciemierniku, ani poinsecji, ani liliach, ani oleandrach (choć wiem, jak pełne uroku są na przykład w Rzymie), ani o hortensjach, ani wilczomleczu. I o konwaliach, hiacyntach, narcyzach (Mama mówi na mnie Narcyz, jak słusznie zachwycam się swoim pięknem i mądrością, pisałem o tym na początku mojego pamiętnika), i o trzmielinie japońskiej też nie. Ale już o tulipanach mogę, bo choć podobno Kotom szkodzą, mnie ani Rodzeństwu nigdy nie zaszkodziły, a są u nas często.
"Lubicie kamelie,
- Ofelie?
Akacjowe puchy
Czekające na wiatrów podmuchy,
- Izydoro,
- Lenoro?
Na szkarłatach królewskich lilie,
- Emilie?
Tuberozy, co czarem odurzeń tchną,
- Ninon?"
To oczywiście Wincenty Korab-Brzozowski, "Powinowactwa Cieni i Kwiatów o Zmierzchu", już sam tytuł bardzo mi się podoba, powinowactwa białych Kotów i białego Bzu o brzasku (dedykowane Montusiowi), błękitnych Kotów tabby i błękitnych Róż o poranku (dedykowane Myszuni), czarno-białych Kotów i czarnych Tulipanów o zmroku (w łagodnym blasku latarni, żeby był jakiś element bieli, dedykowane Malutkiemu)..... Ileż widzę tu możliwości dla Kota, Myśliciela i Warszawskiego (jak Lenartowicz był Mazowiecki) Lirnika, w którym drzemie taka kreacyjna moc powoływania poetyckich światów, a więc dla mnie...
Tylko nie wiem, jak wyglądają tuberozy, czy są tubą róż, wyśpiewującą hymn ku ich chwale?
"Jak białe hiacynty, wyglądają, Myszulku, są z rodziny hiacyntowatych, delikatnie pachną po zmierzchu, dlatego śpiewał o nich Marek Grechuta", powiedziała Mopcia.
Ho,ho, Mopcia jest malutka, ale sporo już o życiu wie.
No, ale o tuberozach w tej sytuacji marzyć jednak nie powinienem, bo jeśli hiacyntowate, to są trujące. A marzyć o roślinach trujących bywa niebezpiecznie, to są marzenia toksyczne.
Nawet powstają poradniki na ten temat: "Toksyczni rodzice", "Jak żyć z toksyczną Myszą", "Toksyczne morze" (a nie, to już chemia, nie psychologia, zdecydowanie nie moje emploi).
"I pod sklepieniem pustym, bez gwiazd lśniących łuny,
Czarne róże zrywałem, uśpiony marzeniem".
Tak róże mogę zrywać, róże są dla Kotów zawsze przyjazne, zawsze bezpieczne. Nawet w "Chłodnym bukiecie" Vincenta de Koraba.
Kwiaty kwiatami, ale o liściach też marzę. Najbardziej lubię sobie wyobrażać, jak rosną na renesansowych arrasach, rosną, a nigdy nie opadają, bo lubię takie arrasy, na których jest zawsze wiosna, a zima nigdy nie przychodzi i swym bezlitosnym tchnieniem nie mrozi, nie dusi i nie ścina liści, kwiatów i uczuć. Mam na myśli flamandzkie werdiury z Wawelu, ale i stary burgundzki gobelin, pod którym latami spała nasza Babcia, a który znam z opowiadań. No i liście w ogrodach w Giverny w porannej mgiełce i oparach rosy bardzo lubię (bardziej niż kwiaty Moneta, bo ani bzy, ani chryzantemy mnie nie zachwycają, są zbyt drobnokwietne, a ja kwiaty i emocje cenię wyraziste i z charakterem), ale chyba lubi je każdy.
Jak się teraz zastanowiłem i zrekapitulowałem moje przemyślenia, dochodzę do wniosku, że najkrócej marzę sobie o jedzonku. Bo jak zaczynam o nim marzyć, przemożna siła zrywa mnie z miejsca i gna do kuchni. Zawsze jest nadzieja, że zajrzy tam Mama i zrozumie, że duży i piękny Kot musi jeść nie tylko wykwintnie, ale i często.
Jeśli Mama się nie domyśli, bo akurat w Domu Jej nie ma, albo na przykład sama marzy i śpi, zawsze coś można znaleźć, co Kota podtrzyma na duchu, sile i zdrowiu. To się nazywa sucha karma.
Jak się więc okazuje, w życiu Kota Zachodu potrzebny jest także pierwiastek buddyjski. Wpleciony w kartę dań najlepszej na świecie kuchni – staropolskiej, mniam, mniam - może nasze menu urozmaicić, a tym Kotom, co wolą karmę suchą od mokrej, zapewnić rozkosze i harmonię wschodniej nirwany.
Jestem finezyjny, jestem lekki. Za lekki. Biegnę do kuchni!
"Lekki? Jak nosorożec, Ceratotherium simum, najbardziej pancerny z pancernych", usłyszałem miauk Mopika spod kanapy.
Puściłem to mimo uszek. Nikt nie jest prorokiem we własnym Domu.
Miau!
Inne tematy w dziale Rozmaitości