Malutki, kot z ulicy Plămădeală,
amator żółtego sera i spojrzeń prosto w oczy
Malutki... sam sobie wybrał to imię. Jest u nas siedem lat, i ja, siedem lat wołając "Malutki", gdzieś w zakamarkach pamięci czuję i powtarzam te słowa: "Pseudonim „Malutki” – kapral podchorąży, II rok chemii". "Kolumbowie", tak mocno przeżyta, tak głęboko zapamiętana powieść mojej młodości...W filmie wyreżyserowanym przez Janusza Morgensterna grał go Marek Perepeczko, w tej roli – świetny. "Malutki" Powstania nie przeżył, zginął na Starym Mieście.
Nasz Malutki nie jest na szczęście kotem tragicznym, nawet nie jest kotem heroicznym, choć skąd się wziął i jakie były jego losy, zanim się odnaleźliśmy, nie wiem i na pewno nigdy się nie dowiem.
Zobaczyłam go pod koniec listopada 2004 roku, gdy po paru miesiącach spędzonych w Warszawie wróciliśmy do Mołdawii z Myszulkami (drogę w obie strony zniosły nadspodziewanie dobrze, zresztą Myszulki wszystko, co je spotykało, przyjmowały dotąd jako naturalny element najwłaściwszego – bo ich – świata). Wszystko było po staremu, wychodziliśmy rano i znów na wiele godzin znikaliśmy w pracy. Czekając na nas, Myszulki głównie spały (po co bawić się, jak nie ma publiczności, to stało się ich życiową dewizą), za to jak wracaliśmy do domu, z entuzjazmem skakały po nas i po szafach, wesoło spędzając całe noce. Przyzwyczailiśmy się do tego łatwo, bo entuzjazm Myszulków był zaraźliwy, żywiołowy i optymistyczny.
Malutkiego zobaczyłam właśnie w pracy. Mój pokój zdobiło wielkie wykuszowe okno, na parapecie podlewałam kwiaty, robiłam herbatę. I właśnie czekając, aż zagotuje się woda, zobaczyłam zupełnie samo czarno-białe maleństwo. A może nawet zanim zobaczyłam, to usłyszałam, bo płakało toto rozdzierająco.
Kocie mamy zawsze mają jakieś kocie jedzonko na podorędziu. Zeszłam więc do maleństwa na dół, by zaradzić tym rozpaczliwym szlochom.
To, co zobaczyłam, wcale dramatycznie nie wyglądało: czarno-białe kocie dziecko o lśniącym czystym futerku, ani nie było biedne, ani wychudzone. To mnie trochę uspokoiło, ale nie uspokoiło na długo. Bo to była zagadka, skąd to małe się wzięło, skoro w naszym najbliższym otoczeniu był tylko jeden dom, przed nami park, za nami park, a jeszcze dalej (ale niedaleko) jezioro w romantycznej Dolinie Młynów. Musiałam sprawdzić, czy kocię mieszka w sąsiednim domu. Okazało się, że nie. Przyszło nie wiadomo skąd. Samo, takie małe, bez mamy, tajemnicza historia.
Listopad w Kiszyniowie na ogół nie jest takim ponurym listopadem, jak to bywa regułą w Warszawie. Ale po listopadzie nieodmiennie przychodzi grudzień, a z grudniem nie ma już żartów. Spędziliśmy w Mołdawii kilka zim, zdarzały się i bardzo chłodne, i bardzo śnieżne.
A więc patrzyłam na to samotne kocię u progu zimy i już zaczynałam martwić się o jego przyszłość. Kocię na zmartwione nie wyglądało, zjadło ze smakiem i bawiło się w trawie, w błogiej nieświadomości, jakie to czarne chmury zbierają się nad nim, może jeszcze nie dziś, ale już wkrótce.
Minął dzień, wróciliśmy do domu, do spragnionych szaleństw Myszulków, kociak został w trawie. Ale ja nie mogłam o nim zapomnieć.
Następnego dnia zjawiłam się zaopatrzona w miseczki i jedzonko, trudno powiedzieć, czy małe czekało akurat na mnie, ale było, i to wyraźnie głodne. Mnie nie bało się nic a nic, spokojnie pałaszowało to, co było do spałaszowania, a ja, przykucnięta przy nim, przemawiałam czule: "jaki ty jesteś malutki, skąd się tu wziąłeś, malutki, czy ktoś na ciebie nie czeka", albo jakoś podobnie, historia nie zapisywała moich słów, osłonięci trawą w tym kameralnym tête à tête byliśmy całkiem sami.
W głowie zaczynała mi już kiełkować myśl, że dwa koty i trzy koty to niewielka różnica. Jest to założenie z gruntu fałszywe (wtedy jeszcze o tym nie wiedziałam), ponieważ dodanie kota do kota tylko pozornie przypomina proste działanie arytmetyczne, jako że rytm i zamieszanie, jakie powstają wskutek tego dodawania przekształca postęp arytmetyczny w geometryczny (matematycy pewnie załamią ręce na to wytłumaczenie, ale dla mnie ono jest praktyczne i logiczne zarazem).
Dwa koty i trzy koty.... Hm, czy moja rodzina też uzna, że to niewielka, niezauważalna właściwie różnica? Kotek jest tak mały, że nikt oprócz mnie nie zwrócił na niego uwagi, a to nakłada na mnie obowiązek zajęcia się jego losem, myślałam. Ileż niebezpieczeństw grozi mu samemu! Koło nas są parki, ale przecięte dwiema arteriami szybkiego ruchu, na naszej uliczce niby się nic nie dzieje, ale jeżdżą nią ciężarówki na budowę rezydencji w głębi jednego z parków, wcale nie jest bezpiecznie w moim śnie, jak śpiewała Edyta Bartosiewicz (niezupełnie o naszym kotku). Rozpoczynałam trudną kampanię, z początku bez widoków na powodzenie, za to z silnym przekonaniem, że kocię w tych warunkach, jeszcze w dodatku w grudniu, nie da sobie rady, i że na dom – przyjazny i ciepły – jak każdy zasługuje i ono. Zasługuje bezwzględnie. Inaczej przepadnie.
Jeszcze tylko trzeba było zdobyć pewność, czy kotek się nie zgubił, czy ktoś za nim nie tęskni, czy ktoś go nie szuka.
Nie szukał go nikt. Jeździły groźne wielkie ciężarówki. I robiło się coraz zimniej.
Dzień po dniu karmiłam kotka w trawie, przyniosłam mu wyściełany domek z kartonu schowany pod balkonem, minimum zapewniające przetrwanie nocy, i jednocześnie prowadziłam swoją małą wojnę psychologiczną pod hasłem "przecież nie możemy go tak zostawić na zimę".
Dwa koty i trzy koty to żadna różnica. Jeśli już mamy dwa koty, to naprawdę trzeci niewiele zmieni. Pomyśl, jakie noce są chłodne, mówiłam do męża.
W tej wojnie kocię było łatwym sojusznikiem – nikomu nie przeszkadzało, jadło, bawiło się wesoło, no i było naprawdę malutkie. "Jaki ty jesteś malutki, jaki malutki", przemawiałam czule, prawdę powiedziawszy nie były to inteligentne rozmowy, ale nam wystarczały. Dominowała tu wyraźnie funkcja fatyczna, jak powiedzieliby językoznawcy, zorientowana na nawiązanie kontaktu i podtrzymanie wypowiedzi. Nawiązywaliśmy i podtrzymywaliśmy oboje, ja mówiłam "jaki ty jesteś malutki", on mówił "miau". Tak się zaprzyjaźniliśmy.
Najlepsza i najczulsza przyjaźń potrzebuje domu. Ja miałam dom, kocię nie – wreszcie trzeba było coś z tą asymetrią zrobić.
W końcu wzięłam sprawy w swoje ręce, a mówiąc precyzyjnie: kocię w ramiona (nie wyrywało się), najpierw do samochodu (gdzie już był mój mąż), a potem do domu. Przecież nie mogłam tak małego kotka w te zimne noce zostawić samego, śniadania na trawie – w grudniu? – co to, to nie.
Na widok Malutkiego (to miało być imię tymczasowe, robocze, do czasu wymyślenia przwdziwego) Myszulki uciekły do sypialni, za to Malutki, niczym nie speszony, tak jakby i on wrócił jak co dzień do domu z pracy, spokojnie udał się do kuchni.
Z naszego punktu widzenia było tam dużo ciekawych rzeczy i Malutki oglądał sobie wszystko ze zrozumiałym zainteresowaniem. Gdy poszłam zadzwonić do zaprzyjaźnionego weterynarza (już badał kotka, sprawdzał, czy jest zdrowy, odrobaczył go – nie mogłam przecież narazić na żadne choroby Myszulków - ale to było w warunkach polowych, chciałam, żeby go jeszce dokładnie obejrzał już w domu), w Malutkim odezwał się instynkt łowiecki: zobaczył godną tego miana zdobycz. Spory kawałek żółtego sera! W pędzie wybiegł z kuchni, usiłując w nieznanym otoczeniu gdzieś się z porwanym łupem ukryć. Co za komiczny widok!
"Kruk miał w pysku ser ogromny;
Lis, niby skromny,
Przyszedł do niego i rzekł: "Miły bracie,
Nie mogę się nacieszyć,kiedy patrzę na cię!
Cóż to za oczy!
Ich blask aż mroczy
Takową postać!
A pióra jakie?
Szklniące jednakie,
A jeśli nie jestem w błędzie,
Pewnie i głos śliczny będzie..."
Zupełnie jak u Krasickiego, lisa co prawda w domu nie mieliśmy, ale na mój widok Malutki miauknął, otworzył pyszczek i ser zgubił.
Tak się zaczęło życie Malutkiego w naszym domu.
Imię tymczasowe i robocze stało się imieniem stałym, bo Malutki tak sobie życzył. Jak tylko mówiłam "malutki" patrzył na mnie ufnymi oczkami, przybiegał, jak go wołałam. Więc tak zostało, imię Malutki, tak jak pseudonim "Malutki", honi soit qui mal y pense...
Myszulki długo się na Malutkiego boczyły. Nie mogły zrozumieć, że oprócz nich są jeszcze na świecie – co więcej, mogą być w naszym domu – inne koty. Malutki, amator sera, na kwaterę główną od razu wybrał sobie kuchnię, Myszulki więc kuchni unikały, a na widok Malutkiego z wyraźną odrazą umykały w sobie tylko znane kąty. Początkowo niechętne, potem nieufne, z czasem doszły do wniosku, że obecność Malutkiego w niczym im nie zagraża, a nawet jest dodatkowym urozmaiceniem. Zaczęły go uczyć skakania po szafach (tu Malutki nie był tak pojętnym uczniem, jak ta para kocich olimpijczyków-akrobatów, ale pewne podstawy skoków wzwyż sobie dzięki nim przyswoił), rozrzucania książek i gazet (tu Myszulkom w pełni dorównał), zjadania ze smakiem roślin (w tej dziedzinie przewyższył je, osiągając mistrzostwo). Cała trójka pokochała się czule i choć Malutki w stosunku do Myszulków, bądź co bądź bliźniąt, aż do takiej komitywy jak Myszulki wobec siebie nie został dopuszczony, stał się i tak ich kochanym braciszkiem młodszym.
Ménage à trois w kocim wydaniu osiągnęło harmonię, a koty zaprzyjaźniły się i stały nierozłączne.
Wyraźne stały się też wkrótce różnice między tą trójką: Myszulki od zawsze były i są nadal rozdokazywane i wesołe, Malutki z usposobienia jest dużo poważniejszy. Widać to przede wszystkim w spojrzeniu – Malutki patrzy głęboko w oczy, tak jakby chciał wiedzieć i rozumieć naturę rzeczy. Powiedz mi coś więcej, chcę cię kochać i rozumieć, mówi tak bez słów. Kocham i myślę, kochaj mnie. Mów, co to jest, jak to się dzieje, jaki jest świat, dlaczego właśnie taki... Staram się sprostać tym spojrzeniom, ale w moich oczach chyba nie ma aż takich toni, takiej głębi, takiej mądrości, jaką ma w sobie Malutki, kot romantyk.
Malutki jest mądry i czuły, jest także odpowiedzialnym opiekunem kociej młodzieży męskiej – sam, z własnej woli opiekował się Montusiem, jak maleńki Montuś pojawił się u nas w domu, a potem Mopikiem i Jaguarkiem. Troszkę mu ten pedagogiczny zapał przeszedł przy Piraciku, ale nie tracę nadziei, że i nim serdecznie się zajmie.
Mnie bliski jest z jeszcze jednego powodu. Malutki, ukryty w trawie, przypominał mi, zwłaszcza jak patrzyłam na niego z góry z okna w pracy, moją pożegnaną po nieuleczalnej chorobie ukochaną koteczkę, też czarno-białą, Pusię. Pusia wnętrze uszek miała zupełnie białe i inne niż Malutki spojrzenie, ale takie samo futerko: czarny surducik na grzbiecie zapięty na guziczki na białym brzuszku...
Ach, koty w moim życiu... Jak dobrze, że są!
Inne tematy w dziale Rozmaitości