Monty, kot z zagwarantowaną przyszłością
(i lilią wodną w herbie)
Monty jest jedynym z moich kotów, którego zamówiłam, jedynym, którego wybrałam (wszystkie pozostałe wybrały sobie mnie), i to zanim się jeszcze urodził w 2005 roku pod rumuńską granicą, jedynym, który o swoją przyszłość, także gdybym ja się w jego życiu nie pojawiła, na pewno nie musiałby się martwić.
Mieszkałby i tak w kochającej rodzinie, ale na pewno nie mówiłby "miau" (a właściwe "meee", bo to jest Montusiowe miau) po polsku.
W Kiszyniowie zaprzyjaźniłam się z parą artystów malarzy, oboje kochali koty, ale bali się mieć je w domu po dramatycznej przygodzie, jaka stała się udziałem ich ukochanej białej kotki, rasowej długowłosej tureckiej angory, którą ledwo udało się odratować, gdy napiła się farby z odstawionego nieopatrznie bez zakrętki pojemniczka. Jej stan był bardzo ciężki, na szczęście mamie mojej znajomej malarki, która jest weterynarzem w Cahulu, udało się kotkę wyleczyć - po długiej rekonwalescencji wyzdrowiała i jako szczęśliwa rezydentka została na stałe u swojej wybawicielki. Sąsiedzi pani weterynarz mieli perłowo-czarnego kocura persa, oba koty przypadły sobie do gustu i wkrótce cahulski kociostan wzbogacił się o trzy kotki, jedną malutką, białą jak mama angorę, i dwa małe w różnych barwach, ale podobne do taty persy. Gdy usłyszałam tę historię, na świecie były już następne kotki, znów jeden śnieżnobiały angorski i dwa łaciate perskie, i właśnie oczekiwano kolejnych.
Zawsze marzyłam o długowłosej białej mięciutkiej jak puch angorze i – choć bałam się reakcji moich bliskich: czwarty kot, ależ Ty masz pomysły, toż to będzie prawdziwy latający cyrk Monty Pythona – zwierzyłam się z tego pragnienia moim artystom-malarzom. Umówiłam się z nimi, że jeśli znów urodzi się biały kotek lub biała koteczka, angora tak jak mama, z Cahulu trafi do naszej rodziny.
Trochę się bałam, co też robię najlepszego, ale przecież, myślałam, jak w domu są trzy kochające się koty, to i dla czwartego, kotka z moich marzeń, znajdzie się miejsce.
O mieście Cahul (po rosyjsku zwanym srogo: Кагул), położonym nad Prutem na południowo-zachodnim skraju Mołdawii tuż przy granicy z Rumunią, nie wiedziałam zbyt wiele, tyle tylko że usytuowany na pradawnym handlowym trakcie znany jest z winnic, festiwali piosenek ludowych i z leczniczych źródeł, a w jego herbie, na tle średniowiecznej bramy spowitej mołdawską flagą, widnieje zanurzona w jeziorze Nufărul Alb, stylizowana według heraldycznych wzorów biała lilia wodna, nenufar.
Wyobrażałam sobie te źródła, subtelny zapach nenufarów, łagodne, porośnięte winoroślą wzgórza, w powietrzu kuszący i słodki aromat kwiatów i ziół Południa. Musiało być tam pięknie, jeśli osadę, która poprzedzała dzisiejszy Cahul, w XVI wieku nazywano Frumoasă czyli Piękna.
No i jeszcze jedno, co dodam pół żartem pół serio, tureckie angorskie koty rzeczywiście mogą czuć się tam u siebie, bo długo, długo, sięgało tam imperium ottomańskie. Nieprzypadkowo właśnie tam, pod Cahulem, miała miejsce jedna z największych bitew wojny rosyjsko-tureckiej z lat 1768-1774, kto wie, czy nie jedna z największych bitew w XVIII-wiecznej Europie. 1 sierpnia 1770 roku stanęły naprzeciw siebie 40-tysięczna armia rosyjska pod wodzą generała, potem feldmarszałka Piotra Rumiancewa z jednej strony, a z drugiej strony połączone siły bitnych tureckich Ottomanów i walecznych Tatarów z Chanatu Krymskiego (30 tysięcy żołnierzy piechoty i 45 tysięcy kawalerii). Mimo tak wyraźnej liczebnej nierównowagi lepiej uzbrojeni i staranniej wyszkoleni Rosjanie odnieśli przygniatające zwycięstwo, a w wyniku сражениa при Кагуле jak klocki domina zaczęły padać i poddawać się zwycięzcom tak silnie dotąd bronione, niezdobyte tureckie twierdze: Izmaił, Kilia, Akerman (z lampą Akermanu naturalnie - dotąd świeci nad dalej robiącą wielkie wrażenie potężną fortecą), Brăila czy Bendery.
Bitwa pod Cahulem miała również niespodziewany dla mnie polski akcent, w encyklopediach ilustrowana jest bowiem obrazem Daniela Chodowieckiego, rysownika i malarza urodzonego w Gdańsku, wieloletniego dyrektora Pruskiej Akademii Sztuki w Berlinie, który czuł się Polakiem i tak się przedstawiał: "z ojca jestem Polakiem, potomkiem dzielnego narodu, który wkrótce przestanie istnieć" (po pierwszym rozbiorze, który przeżył głęboko).
Tak to artyści-malarze, piękno krajobrazu i tureckie korzenie, na tych ziemiach wcale nie tak rzadkie, splatają się razem w historii mojego tureckiego kota.
Nieświadom swojego międzynarodowego losu Montuś urodził się (sześć lat temu, w 2005 roku) w połowie maja, a do Kiszyniowa przyjechał jako maleńkie, niespełna sześciotygodniowe kocię, z Cahulu przywieziony marszrutką (cztery godziny jazdy, nie byle co). Jako lokalny podróżnik nie bardzo się wówczas sprawdził, wiem z relacji, że płakał tak rozdzierająco, że wykończeni nerwowo współpasażerowie chcieli go z marszrutki wysadzić. Do nas przyniesiony został w błękitnym tureckim (jakżeby inaczej) koszyku i – jak tylko go zobaczyłam – bez reszty podbił mi serce.
Nie tylko mnie, minka małej białej myszki, oczki jak błękitne paciorki (wtedy, teraz są jasnozielone, jadeitowe, głębokie i przejrzyste jak toń wiosennego jeziora), zgrabne uszki prześwitujące na różowo, to wszystko urzekło nie tylko mnie, zaczarowało także Malutkiego.
Bo Myszunia i Myszulek, pół roku wcześniej obdarowane Malutkim, przyjęły Montusia życzliwie, choć z początku dość obojętnie (Myszunia była serdeczniejsza, Myszulek bardziej wyniosły), za to Malutki – z entuzjazmem. Okazało się, że drzemały w nim całe pokłady opiekuńczości, starsze od niego i większe Myszulki tej opiekuńczości nie potrzebowały, Montuś mógł otulić się nią i skryć w niej jak w zacisznym kokonie.
Muszę wszakże zauważyć, że chętnie się z tego kokonika wydostawał, bo od poważnego Malutkiego, kota filozofa i romantyka, odróżniała Montusia nieokiełznana fantazja i orientalna skłonność, odziedziczona po tureckich przodkach, do otaczania się widocznymi oznakami luksusu.
Ale to okazało się już w Warszawie, gdzie wróciliśmy (to znaczy ja wróciłam, Myszulki też właściwie wróciły, bo urodzone w Kiszyniowie przyjechały do Polski po raz drugi, a Malutki i dwumiesięczny Montuś wybrały się po raz pierwszy z nowo nabytym polskim obywatelstwem), ja i koty, do domu na stałe.
Wtedy to przekonaliśmy się, że Montusia pociąga wszystko to, co się błyszczy i lśni, co jest złote i srebrne, a co można złapać do pyszczka, zabrać, przywłaszczyć sobie, pożyczyć, ukraść – nie bójmy się tych słów, a dokładnie: umieścić w spokojnym sezamie pod łóżkiem razem z myszkami i piłeczkami, ewentualnie skryć (przed nami) w naszych butach. Gdy piliśmy herbatę, rozbójnik Montuś przyczajony skradał się po stole w niepohamowanym pragnieniu zabrania nam srebrnych łyżeczek, to one znajdowaliśmy potem skrzętnie ukryte w pantoflach. Szczególną zaś miłością mały Montuś darzył pokryweczki od cukiernic i herbacianych imbryków zakończone złotą wypustką, trzeba było bardzo uważać, żeby ich nie porwał i gdzieś przed nami nie schował. Wyobrażam sobie, jaki byłby szczęśliwy, gdyby mógł buszować po kapiącym złotem wschodnim bazarze, albo, jeszcze lepiej, z jaką miną oglądałby wystawy u Tiffany`ego, niekoniecznie tylko podczas śniadania.
Namiętność do srebra i złota minęła Montusiowi z wiekiem, widocznie udało się nam go przekonać że my, Polacy, kochamy się w żelazie i polskie koty (nawet z mołdawskim rodowodem) powinny o tym pamiętać, że nie wszystko złoto, co się świeci, a w ogóle to liczy się piękno wewnętrzne, a nie blichtr i fałszywe wartości. Na tym polu odnieśliśmy więc wychowawcze zwycięstwo.
Zresztą, czy aby na pewno? Ja sama przecież uważam, że Montuś jest skarbem. Nie srebro i złoto, chodzi o to, by... kochać i być kochanym, a Montuś jest w tym perfekcjonistą. Ze wszystkich moich kotów on chyba kocha mnie najbardziej, najbardziej tęskni, jak wyjeżdżam, nie opuszcza mnie ani na moment i pilnuje, bym nie wyjechała, jak wracam. I ja - „Holly Golightly, w podróży” - chyba właśnie za nim tęsknię najbardziej, bo wiem, że to on najbardziej mnie potrzebuje.
Montuś, Monty Python, moje spełnione marzenie. Biały kot z zielonymi oczami pełnymi głębokich refleksów, jakby błyskało w nich słońce, odbite od miecza Lancelota z Jeziora...
Biały o zielonych oczach... Biel i zieleń zawiera też w sobie najbardziej znane wino z tego regionu, białe (tak białe, że aż niebieskie), wytrawne, o zielonkawym odcieniu, z refleksami, Albastrele Pinot Grigio Cahul.
A więc Monty jako Grande Gato Vinho Verde, gdzie Rzym, gdzie Krym, gdzie Mołdawia i Portugalia, chciałoby się zawołać. Jak to gdzie: w rodzinnej Europie!
Inne tematy w dziale Rozmaitości