Myszulków historia sekretna,
czyli życie usłane różami (choć nie od razu)
Historia Myszulków zaczęła się, jak każda historia, na długo przed ich urodzeniem. Nie ma w tym nic dziwnego, bo historia w ogóle, choć ma swoje punkty, w których coś się kończy lub coś się zaczyna, trwa niezmiennie jak wielki gobelin, tkany od tak dawna, że jego początku i brzegów nigdy nie uda nam się dojrzeć: zawsze widzimy tylko dostępny nam fragment, podczas gdy reszta pozostaje poza naszym postrzeganiem. W tym gobelinie wątki i osnowa przeplatają się, tworzą wzory lub gubią rysunek w jakimś artystycznym, niepojętym dla nas bezładzie, cieszą harmonią lub nagle ją burzą, w dysharmonii znajdując swój kontrapunkt, prowadzą nas lub porzucają, dając nam się odnaleźć, lub odwrotnie, obojętnie pozwalając nam zatracić się i zgubić.
Taka jest historia, bo takie jest życie, życie jest historią, historia jest życiem. Choć w tym drugim przypadku - nie tylko.
Dla Myszulków punkt καιρός (spośród trzech znaczeń greckiego słowa kajros mam na myśli to, które oznacza moment zwrotny, to mgnienie przypadku, które powoduje, że człowiek wybiera jakieś rozwiązanie, podejmuje decyzję, której przedtem w ogóle nie brał pod uwagę, a która to decyzja w swoich nieprzewidzianych konsekwencjach zmieni jego późniejsze życie) zdarzył się jakieś trzy lata przed ich urodzeniem, przed zupełnie zwyczajnym sklepem spożywczym w Kiszyniowie przy ulicy noszącej imię dziewiętnastowiecznego premiera Rumunii, Mihaila Kogălniceanu.
Stałam przed tym sklepem w późne popołudnie, czekając na robiącego w środku zakupy męża. Nie weszłam do środka, bo nie byłam sama, razem ze mną na smyczy czekała Setka, nasza ruda jak płomień irlandzka seterka, wtedy już prawie piętnastoletnia, dalej pełna życia, ale z oczami powoli zasnuwanymi kataraktą (nie wiem, czy teraz robi się psom zabiegi usuwania zaćmy – może już tak - wtedy, choć z medycznego punktu widzenia nie było to niemożliwe, takiego leczenia wobec zwierząt nie praktykowano). Na ulicach Kiszyniowa psy na smyczy widywało się rzadko, słyszy się szczekanie w zabudowanych półwiejskich podwórzach, które nawet w centrum miasta, zagrodzone parkanami obrośniętymi romantycznie winem, są całkiem liczne, ale mało kto chodzi z psami na spacery. Przywykłam więc, że Setką interesowało się zawsze wiele osób – какая красавица, słyszałam często -tym razem podeszła do nas jakaś miła kobieta, która po pierwszych zachwytach nad urodą Setki, widząc jej biedne, zagubione oczy, zaczęła ze mną rozmowę. Powiedziała mi, że niedaleko od nas mieści się Instytut Weterynarii, a w nim ordynuje słynny profesor weterynarz, specjalizujący się w chorobach oczu, może on coś pomoże, zasugerowała.
Odszukaliśmy Instytut Weterynarii, rzeczywiście nie był daleko, a w nim słynnego profesora, jak się potem okazało, przyjaciela wszystkich zwierząt, choć to konie, nie psy, były jego największą miłością. Przyjął nas bardzo życzliwie, stwierdził, że Setka ma zbyt słabe serce na poważniejszy zabieg chirurgiczny, ale że pomóc jej mogą (trochę) zastrzyki w gałki oczne. Chodziliśmy na te zastrzyki, a potem do nas, żeby Setki dodatkowo nie stresować, przychodził asystent profesora, kończący właśnie u niego studia.
Setce zabiegi wiele nie pomogły, widocznie zaćma była za bardzo zaawansowana, ale w młodym weterynarzu zyskaliśmy wspaniałego przyjaciela.
Niedługo potem moja ukochana czarno-biała koteczka Pusia zaczęła nam niedomagać – nie od razu wyszło na jaw najgorsze: okazało się, że to rak, mięsak, Пани Аня, это саркома, usłyszałam.
Zaczęło się półtora roku na zmianę strachu i nadziei, dwie operacje nie pomogły, w końcu trzeba było podjąć decyzję, najtrudniejszą i nieuniknioną. I to podwójnie bolesną, bo siedemnastoletnia Setka też już psychicznie i fizycznie od nas odchodziła, w jej przypadku tę decyzję, przed którą tak się broniliśmy, powinniśmy i tak podjąć wcześniej.
Nasz młody przyjaciel weterynarz był cały czas przy naszych zwierzętach. Był z nami i z nimi do końca.
Razem ze mną opiekował się też bezdomnymi kotami, które karmiłam, i pomógł mi znaleźć dla nich domy.
Cały czas utrzymywaliśmy kontakt. Już wcześniej opowiadał nam o niedawno urodzonych kotkach, tygryskach w rzadkim niebieskim kolorze, byliśmy tak załamani, że słuchaliśmy go właściwie jednym uchem, o żadnej decyzji nie było mowy.
Mamę tygrysków przygarnęło życzliwe światu kiszyniowskie małżeństwo, nasz weterynarz znał ich od dawna, bo ich zwierzostan, ratowany i odratowywany po strasznych przejściach, stale się powiększał i stale wymagał opieki. Szczeniaczki znalezione w śmietniku, koty po wypadkach, przygarniali wszystkie potrzebujące zwierzęta, choć sami ledwo wiązali koniec z końcem. Mama tygrysków nie była pierwszą kotką, która, przyjęta pod ten czuły dach, obdarzyła ich kociętami, w takich przypadkach po odchowaniu starali się dla kociaczków znaleźć jakieś przystanie i serdecznych ludzi, bo, oczywiście, wszystkich kociąt nie byli w stanie za swoje skromne środki utrzymać. Nie było to łatwe, zdarzało się, że stali z kociętami przed dużymi centrami handlowymi, licząc, że ci, którzy się nimi zainteresują, mają dobre zamiary i czyste serca.
I tu zaczyna się właściwa historia Myszulków, nazwałam ją sekretną, ponieważ same Myszulki są jej zupełnie nieświadome – Myszulek w Pamiętniku przedstawia zgoła odmienną wersję swojego, wraz z siostrą, pojawienia się w naszej rodzinie, i w tę wersję wierzy bezgranicznie.
Nie chciałabym mu tej wiary odbierać.
Ale że Myszulki i tak w tę moją opowieść nie uwierzą, więc z całym spokojem mogę, za Prokopiuszem z Cezarei, autorem pierwszej "Historii sekretnej" (moja będzie inna, bez zdrad, kłamstw, przemocy i walki o władzę, bo też Justyniana i Teodory Myszulki o pięknych futerkach i szlachetnych duszach w niczym nie przypominają), powołując się na przedmowę do jego dzieła i słowa sprzed wieków, "opowiedzieć o sprawach, które zostały przemilczane, a także wyjawić przyczyny zdarzeń, o których już pisałem" (to znaczy osobiście pisał Myszulek).
Nasz młody weterynarz obiecał przynieść tygryski w pewien wrześniowy wieczór, a my, choć nawet sami do siebie nie mówiliśmy ani tak, ani nie, na wszelki wypadek kupiliśmy zaciszny wiklinowy kosz w dawnym CUM-ie na Bulwarze Štefan cel Mare i zapas jedzenia właściwy dla siedmiotygodniowych kociąt.
Tygryski przybyły do nas w zwyczajnej ortalionowej torbie na ramię, przyniesione przez parę młodych weterynarzy, naszego przyjaciela Wiaczesława i jego żonę Tanię (sami wzięli do siebie trzeciego kociaczka z miotu, Masię) i od razu zostały przełożone na poduszkę w wiklinowym koszyku, ustawionym w kuchni, najmniejszym, więc budzącym najmniej niepokoju pomieszczeniu w naszym dużym kiszyniowskim mieszkaniu.
Był to pierwszy i ostatni moment, kiedy ta dwójka – jak się potem okazało – nieziemskich urwisów wydawała się nieco zagubiona.
Przytulone do siebie w dużym koszu zajmowały mniej miejsca niż książka formatu A4, były identyczne, szarobłękitne, mięciutkie, długouche i budzące najtkliwsze uczucia.
Nie musieliśmy podejmować decyzji, decyzja była oczywista, również dla kociąt: były w domu, były u siebie, a wszystko to, co było dokoła, a więc i my, było właściwym, uporządkowanym elementem ich bezpiecznego i zaakceptowanego świata, świata, w którym nic złego ani niepokojącego nie może się zdarzyć, więc nie zdarzy się na pewno.
Błyskawicznie okazało się, ze dla Myszulków nie ma rzeczy niemożliwych, skok na wysoką szafę – ach, to drobiazg, taniec na podniebnych lufcikach, trzy metry nad podłogą – każdy to potrafi (jeśli jest Myszulkiem, naturalnie), próby wejścia do otworów kominowych – byłoby tak miło, gdyby nie nasza uprzedzająca interwencja. Ciekawość Myszulków, ich pasja globtroterska penetrowania naszego wspólnego lokum, niezwykła zdolność zrzucania ciężkich książek i gazet w stosach, poszerzanie menu o domowe (wówczas liczne) rośliny, zręczne wyjmowanie (łapką) z wazoników kwiatów, zwłaszcza róż, i rozsypywanie nadgryzionych płatków po podłodze, to wszystko stało się dla nas szkołą myślenia wyprzedzającego, ćwiczyliśmy własną pomysłowość i inteligencję, zastanawiajac się, gdzie też te dwa szatany, działając wspólnie i w porozumieniu, dotrą, co im przyjdzie do łebków, jakie postawią sobie cele.
Nasze życie zmieniło się całkowicie. Nie mieliśmy w domu dwóch małych kotków, staliśmy się do dwóch małych kotków dodatkiem.
Za to obserwowanie ich było naprawdę radością. Promieniowały zdrowiem, energią, inteligencją i radością życia. Bardzo szybko okazało się, że wiedzą wszystko – wiedziały na przykład, kiedy wrócimy do domu i zawsze czekały na nas na parapecie. Nie bały się niczego (jedynie – trzęsienia ziemi), w momentach, gdy działo się coś innego niż zwykle, patrzyły na siebie, patrzyły na nas: jeśli byliśmy w komplecie, wiadomo było, że porządek świata dalej będzie niezachwiany, a tym, co się może wydarzyć, nie warto się przejmować, bo i tak nam, Myszulkom, nie zdoła to zakłócić naszej wewnętrznej równowagi, mówiły ich spojrzenia.
Tylko jedno trzęsienie ziemi (w Kiszyniowie przeżyliśmy ich – małych – kilka), rzeczywiście poważne, z takim budzącym grozę głuchym rykiem, jakie czasami ruszona z posad ziemska bryła wydaje z siebie ku przestrodze nas, maluczkich, rzeczywiście je przestraszyło, sami się baliśmy, a Myszulki, przytulone do siebie jak jedna średniej wielkości błękitna futrzana kula, pomknęły na wszelki wypadek pod szafę.
Poza tym nie bały się (i nie boją niczego), podróże, ciężkie kilkunastogodzinne do Polski, też przyjmowały ze stoickim spokojem – były razem, były z nami, więc wiadomo, że nie mogło je spotkać nic złego.
Do pewnego momentu były takie same, potem Myszulek zaczął robić się większy i cięższy, pyszczek mu się wydłużył, ogon stał się grubszy, a wejrzenie, u Myszuni słodkie i figlarne, nabrało królewskiego majestatu. Tego majestatu i piękna Myszulek szybko stał się świadom, czego liczne dowody znaleźć można w jego Pamiętniku.
We wrześniu 2003 roku wydawało się nam, że w naszej rodzinie pojawiły się dwa kotki. Nic bardziej błędnego, bo stało się coś, co całkowicie zmieniło nasze życie. Okazało się, że mój koci skarb, Pusia, a przed nią moja tak kochana Kocia, dopasowywały się do naszego życia, teraz my dopasowaliśmy się do Myszulków. Cóż, przyjemność dla znawcy, komentuje to mój mąż z przekąsem, ja dodam: właśnie.
Bo co ja wiedziałam o kotach przed nastaniem ery Myszulków (a dwa koty, czy tym bardziej kochające się kocie rodzeństwo, to zupełnie co innego niż jeden - to jak mieć w domu dwa rwące górskie potoki, jak połączą się razem, tworzą żywioł nie do pokonania), co ja wiedziałam o życiu, co ja wiedziałam o sobie – nic! Zupełnie nic.
Teraz wiem więcej.
I powtarzam bez wahania: dwa koty w domu to szczęście.
A jeszcze wiecej kotów, to jeszcze więcej szczęścia...
Miau!
***
Wszystkim naszym Przyjaciołom,
którzy tu do nas zaglądają,
razem z Myszulkiem, współautorem, i wszystkimi bohaterami tego sowio-kociego bloga,
składam serdeczne życzenia Świąt Bożego Narodzenia pełnych radości i nadziei!
Wesołych Świąt!
Inne tematy w dziale Rozmaitości