Mopik i Mopcia, a więc Mopięta, Sówka55
Mopik i Mopcia, a więc Mopięta, Sówka55
Sówka55 Sówka55
966
BLOG

Mopięta, koty niesłusznie pomijane

Sówka55 Sówka55 Rozmaitości Obserwuj notkę 34

Mopięta, koty niesłusznie pomijane

(w "Pamiętniku Myszulka", nie w domu, w domu ich wszędzie pełno)

 

Mopięta to rodzeństwo, Mopik i Mopcia. Mopik ma krótszy, niż powinien, ogonek, Mopcia ma jedną (przednią) łapkę krótszą. Krótszy (nieznacznie) ogonek w niczym nie przeszkadza, krótsza łapka - tak. I to właśnie przez tę małą krótszą łapkę Mopięta zostały naszymi domownikami.

Nie pamiętam dokładnie zimy u progu 2007 roku, ale wiem, że jakoś tak na samym początku lutego zdarzył się dzień, gdy z zasnutego ciężkimi chmurami nieba od rana sypał gęsty śnieg. Było zimno, było nieprzyjaźnie, świat zamienił się w jedną wielką kulę śniegową, która skutą już od pewnego czasu lodem ziemię okrywała mroźną pierzynką. Kotów zewnętrznych nie było widać, każdy pochował się, gdzie mógł, a przynajmniej tak mi się wydawało, gdy w panoramie białego świata za kuchennym oknem zauważyłam małą, ledwo widoczną wśród powodzi wirujących płatków, śniegową zjawę. To przecież kot, pomyślałam ze zdziwieniem, co on tam robi, dlaczego nigdzie się nie chowa? Kot siedział przycupnięty pod rzadkimi o tej porze roku gałęziami starego orzecha, zupełnie nieruchomo. Obserwowałam go z niepokojem, wyglądał jak figurka bogini Bastet, nierzeczywista w tej śnieżnej toni. Może jest głodny? Może chory?

Ubrałam się i wyniosłam do ogródka jedzonko. Na mój widok kot ani drgnął, ale jak się cofnęłam, zaczął jeść.

Wyglądał zupełnie normalnie. Zje i umknie, szukając zacisznego miejsca, byłam tego pewna. Uspokojona wróciłam do domu.

Po pewnym czasie spojrzałam w okno. Biała figurka dalej tkwiła w tym samym miejscu. Dlaczego nie ucieka?!

Widywałam już tego kota, ale nie należał do grona moich stałych zewnętrznych stołowników. Miałam niejasne wrażenie, że kiedyś tak już siedział na deszczu, zupełne bezbronny, nie szukąjący schronienia. Ale to było jesienią, w trawie, pod niewielkim, ale dającym pewne zabezpieczenie parasolem z różanych liści.

Kot autystyczny? Czyżby jednak chory? Nie dawało mi to spokoju.

Przecież na tym mrozie, w tym bezlitosnym śniegu – zamarznie.

Nie pamiętam, jak długo wytrzymałam, w końcu wzięłam koszyk i poszłam do ogrodu z intencją złapania kota, wpuszczenia go do ciepłej piwnicy i wezwania weterynarza. Złapać dał się łatwo, widocznie było mu już wszystko jedno. Nasze piwnice dzielą się na zimne, ciepłe i bardzo ciepłe. Bardzo ciepłe pełnią różne funkcje, są zamykane, mają uchylne okna – kot sam się z nich nie wydostanie. Ale ogrzeje i odtaja na pewno.

Zaniosłam kota (kotkę), nie była ciężka, do najcieplejszej piwnicy. Przyniosłam wodę, jedzenie, ciepły kocyk, kuwetę. Kotka schowała się pod szafą, miała zresztą duży wybór, liczne kosze i kartony, wyszłam i zostawiłam ją w piwnicy. Znajoma weterynarz orzekła, że kotka jest zdrowa, ale jakaś niewyraźna, trochę dzika, trochę oswojona, nieufna, dziwnie bierna. Nie zamierzałam brać jej do siebie, dwa miesięce wcześniej nasza rodzina powiększyła się o Łaziczka i Maksia i jeszcze nie całkiem do tego powiększenia wszyscy przywykliśmy, planowałam więc, że trochę moją nową podopieczną podkarmię i z tego zaimprowizowanego azylu wypuszczę, jak tylko poprawi się pogoda.

Pogoda się poprawiła, otworzyłam na oścież drzwi, ale kotka nie chciała wcale z piwnicy wyjść. Jest jej dobrze, proszę bardzo, jak chce, niech na razie zostanie, pomyślałam.

I tak trwałyśmy. Przychodziłam, karmiłam ją, sprzątałam kuwetę, a kotka delikatnie się zaokrąglała i robiła wrażenie pani na włościach. To zaokrąglanie zaczęło mnie niepokoić, niedługo nie miałam złudzeń – będziemy mieć dzieci. Wyjaśniło się, dlaczego nie chciała sobie iść w otwarty świat – instynkt podpowiedział jej, że pora na swobodną wędrówkę minęła, teraz trzeba się osiedlić i założyć dom. Uznałam sens tych argumentów.

Na dzieci czekaliśmy długo, do pierwszego kwietnia. Przyszłam do piwnicy i usłyszałam kwilenie, zadzwoniłam do mojej weterynarz, była po chwili. Misia, bo tak moją białą podopieczną nazwałam, urodziła pięć kociąt, trzy podobne do niej, choć bardziej buro-złote pręgowane, dwa czarne, wszystkie bardzo słabe, ogrzewaliśmy je w dłoniach, chuchaliśmy, dmuchaliśmy, wiedząc, ze pierwsze trzy dni są decydujące. Trzy kotki nie przeżyły, bardzo było nam smutno.

Zostały dwa. Będą się nazywać Topik i Topcia, zdecydował mój syn. Topik i Topcia, niech tak będzie.

Przychodziłam, karmiłam, sprzątałam kuwetę, a cała trójka, mama i kocięta, stopniowo się zaokrąglała: wyraźnie było im dobrze.

Nie od razu odkryliśmy, że Topcia ma jedną przednią łapkę o cały segment krótszą, i że na tej krótszej łapce jest jeden, za to większy niż na pozostałych łapkach, zagięty pazurek. I że ogonek, choć ozdobiony na końcu białą fantazyjną latarenką, ma pewne drobne estetyczne niedoskonałości – zapewne w trakcie pojawiania się Topci na świecie został złamany i zrósł się krzywo. Stało się jasne, że sama, tak krucha i nie w pełni sprawna, sama sobie w życiu nie poradzi. Powoli zaczęłam więc szukać dla kotów domu, i co zaskakujące znalazłam, ale tylko dla kotki. Kociąt nikt nie chciał, przyznam zresztą, że ewentualnym chętnym wysoko postawiłam poprzeczkę, wymyśliłam sobie bowiem, patrząc na Myszulki tak ze sobą zżyte, że oddam kociaczki tylko komuś, kto zechce przygarnąć je razem. Tak będzie dla koteczki lepiej, tak jak Myszunia w Myszulku, będzie miała w bracie przyjaciela i obrońcę, myślałam.

W ten sposób przypieczętowałam ich los (i własny przy okazji) – Topikiem parę osób się interesowało, Topcią nikt.

Misia od pewnego momentu straciła serce do dzieci, wyraźnie miała ich dość. Piwnica też po tylu miesiącach przestała być dla niej atrakcyjna, wabiła późna wiosna, nie było sensu więzić kotki dłużej. Trafiła w dobre ręce, zyskała dom. Trzeba było też podjąć jakąś decyzję w sprawie losu kociąt. Mamy pięć kotów żyjących w przyjaźni, przestronne mieszkanie pełne zakamarków, dwa koty więcej (do tego malutkie, hm) – czyż nie damy sobie rady, jak weźmiemy je do nas?

I tak kociaczki trafiły z piwnicy na górę i zmieniły w imionach jedną literkę, by jak wszystkie nasze zwierzaki nazywać się na "M". Mopik i Mopcia,  the stars are born...

Jeszcze niedawno mieliśmy dwa koty, potem były trzy, trzy zamieniły się w cztery, cztery w pięć, teraz doszła dwójka. Siedem kotów jak siedmiu samurajów. Siedem kotów!!! Rodzina nie mogła na mnie patrzeć. Obiecałam solennie, że na tej liczbie poprzestanę, dzięki czemu nastroje nieco się uspokoiły. Z siedmioma kotami jeszcze wytrzymamy, przekonywałam, nie uciekajcie za siódmą górę, za siódmą rzekę, proszę.

Po minie mojego męża domyśliłam się, że raczej siedem tragedii Ajschylosa lub siedem tragedii Sofoklesa (tyle się zachowało do naszych czasów) przychodzi mu na myśl, ale co to jest siedem! Tylko siedem! Eurypides pozostawił osiemnaście tragedii, dwakroć razy siedem i jeszcze trzy w przeliczeniu na koty, ale już nie odważyłam się tego powiedzieć. "Znaj proporcją, mocium panie"...

Nic już nie dodawałam, nie przekonywałam, że liczba siedem jest liczbą magiczną,mistyczną, szczęśliwą, ba, w wielu mitologiach świętą, że stanowi metaforę doskonałego związku czasu i przestrzeni, skończonej całości, dopełnienia i uporządkowania kosmicznego  universum.  Bo świat symboli, wizji i wyobraźni był co prawda gdzieś obok ponad naszymi głowami, ale przed nami były dwa konkretne, przyniesione z zacisznej piwnicy przestraszone małe kociaczki, którym potrzebny był dom i pewność jutra.

I tak Mopięta z nami zostały.

Co do moich przewidywań, jak wyglądać będzie nasze życie po pojawieniu się Mopiąt, sprawdziło się tylko jedno: Mopięta, choć dorosłe, nie są duże. W połowie nie są też kłopotliwe, bo Mopcia jest spokojna, grzeczna i miła, kocha ją i opiekuje się nią Łaziczek, a ona sama prawdziwym uwielbieniem (polega to na wpatrywaniu się wielkimi czułymi zielonymi oczami w obiekt miłości) darzy znoszącego to ze spokojem Malutkiego. Inaczej, dużo trudniej, żyje się z Mopikiem, bo Mopik, jak tylko nieco podrósł, szaleńczo zakochał się w Myszuni.

Uczucie to Mopik wyraża po swojemu, to znaczy od czasu do czasu rzuca się na Myszunię i stara się ją ugryźć. Myszunia nie pozostaje mu dłużna i też się stara, przy tych staraniach do tego syczy i fuka. Mopik zraniony w uczuciach i obolały na duszy (na ciele nie, bo to tylko strachy, nie czyny karalne) najpierw przeraźliwie miauczy, a potem ryczy jak ranny łoś.

Zanim Mopik przechodzi do czynów, to znaczy zanim zaatakuje Myszunię, wpatruje się w nią jak wąż w królika (co jest szczególnie zabawne, bo ten królik-Myszunia jest od niego dużo większa), usiłując ją zahipnotyzować siłą swego wzroku, a z gardła wydobywają mu się jakieś przezabawne piski i pomruki.

Biegi Mopika za Myszunią i Myszuni za Mopikiem urozmaicają (moim zdaniem, domownicy nie zawsze to doceniają) nasze życie rodzinne – Mopik jako odrzucony zalotnik potrafi również w różnych czynnościach życiowych (na przykład w leżeniu na moich kolanach) przeszkadzać innym kotom, pewnie dlatego, żeby nam pokazać, że skoro Myszunia go nie kocha, to już mu wszystko jedno i jak kamikadze Mopik-Boski Wiatr runie na każdego w obronie swojego wyjątkowo źle pojmowanego honoru (boi się zapewne, że się z niego wyśmiewamy, tak to sobie tłumaczę).

Myszulek stara się ukrócić niecne harce Mopika, i czasami go straszy, grożąc wyciągniętą i uzbrojoną w pazurki łapką, i choć są to działania podejmowane w słusznej sprawie, ja nie popieram takiej samowoli. "Koty! Spokój! Co to za porządki – wołam wtedy – nie zachowujcie się jak ludzie". Zwykle to pomaga.

Mam wrażenie, że Myszulek uważa, że Mopikowi zależy na tym, by w naszej rodzinie zająć jego miejsce i temu mają służyć słowicze trele adresowane do Myszuni. No cóż, mając w pamięci, jak źle wyszli bracia Kleopatry VII na deklarowanej do niej miłości, czuwam nad tym, by uspokoić nastroje. Mopikowi zresztą tymi  pseudo-umizgami zdobyć przychylności Myszuni się nie uda. Bo Myszunia z całego rodzeństwa i tak najbardziej kocha Myszulka, i, jestem pewna, nic tego nie zmieni.

Te drobne antagonizmy ubarwiają nasze życie, nie zakłócając ogólnego wrażenia zwykłej międzykociej harmonii. Niemniej tłumaczą powściągliwość Myszulka w jego Pamiętniku – o Mopci, która jest malutka, a "tak wiele o życiu już wie", Myszulek pisze z braterską sympatią, a o Mopiku prawie nie wspomina.

To tylko dobrze o nim świadczy: Myszulek nie jest hipokrytą, a z całego rodzeństwa Mopika wyraźnie lubi najmniej.

"..kochać go nie mogę,

Chociaż przypuszczam, że ma wszystkie cnoty,

Choć wiem, że młody, że wielkiego rodu,

szczodry, zamożny, nieposzlakowany..."

Trochę wyprzedziłam czas, bo to "Wieczór Trzech Króli" (z 6 stycznia 1602 roku), ale staram się wyjaśnić tajemnicę pomijania przez Myszulka Mopiąt w jego Pamiętniku... Mopika pomijanego celowo, a Mopci – dlatego, że jest jego siostrą.

 

 

 

Sówka55
O mnie Sówka55

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (34)

Inne tematy w dziale Rozmaitości