Wśród rozmaitych komunikatów werbalnych znajdziemy również takie, które z racji okoliczności wygłaszania nazwać należy zawołaniami bojowymi.
Za czasów mojego dzieciństwa i wczesnej młodości, upływających szczęśliwie w latach …..., operowało się w takich sytuacjach językiem ojczystym, który jednak wymaga pewnej rozbudowanej formy. Dziś jest pod tym względem o niebo lepiej, bo mamy do dyspozycji rozkoszną skrótowość angielszczyzny, która taką ma jeszcze zaletę, że ustawia nas, jako użytkowników, na pozycjach sfery wyższej, choćby nasza fizys przypominała pośmiertną maskę parobasa.
Sytuacja wyjściowa jest więc następująca: dwóch dżentelmenów staje oko w oko i rozpoczyna się akcja poddawania w wątpliwość pozytywów strony przeciwnej okraszona uwagami o konsekwencjach konfrontacji. Tu oczywiście nie mogło zabraknąć popularnych i dziś odniesień do rodziców, a także wymieniania rodzajów uszczerbku na zdrowiu, które będą udziałem przeciwnika.
Gdy przestawało wystarczać zwykłe „zamknij się” (w wolnym tłumaczeniu: 'zamilcz', 'nie mów nic więcej'), to znaczy gdy zawodziła delikatność dyplomacji spod znaku oksfordzko-profesorskiego tandetu, jeden z zawodników zstępował często w obszary, które dziś ze staropolska określamy hardkorem. Otóż ni mniej, ni więcej, tylko objaśniał wroga, co mu uczyni, jeśli ten nie zaprzestanie wygłaszania obelg. Ponieważ Polacy są narodem poetów, przybierało to formę rymowaną i brzmiało: „Zamknij paszczę, bo ci naszczę”. Już samo wyobrażenie realizacji groźby sprawiało, że – jak powiada poeta – „przez niebo przebiegał dreszcz niepokoju”.
Dziś tradycja ta jest w odwrocie i zamiast wygłosić powyższe sformułowanie, ciąga się jakiegoś – i to przecież, jak obwieścił pewien upoślony znawca sonetów i karaczanów, drugorzędnego niby plujka z Gwatemali – rymotworcę po sądach. A wystarczyło powiedzieć: „Zamknij paszczę... itd.” i byłoby po sprawie. Kultura ta sama, a zawsze taniej.
Kiedy dochodziło do skrócenia dystansu między interlokutorami, ten, którego obce dotknęły dłonie – jak, nie przymierzając, jakiś czas temu biednego Ebiego Smolarka – miał prawo zakrzyknąć: „Ręce pod kościół!”. Jak sądzę, była to aluzja do wyplenionego, zdawałoby się, już w tamtych latach żebractwa, co dowodzi, że z pamięcią historyczną nie było tak najgorzej. Zawołanie wyrażało zatem pogląd na temat kondycji moralnej i materialnej przeciwnika. Już wtedy iskrzyło na linii drodzy Państwo – Kościół i podkreślić trzeba, że choć klęczało się żebracko pod kościołem, to jednak, oczywiście, nie przed księdzem.
Jeśli druga strona wykonywała jakiś rozpaczliwy gest obrony, napastnik mógł szyderczo zawołać: „Ale masz zrywy!”. To akurat na naszej zieleniejącej ze szczęścia dzisiejszej wyspie w ogóle jest nie do przyjęcia, bo o żadnych zrywach mowy być nie może, jeśli nie liczyć, rzecz jasna, zrywania gruszek z wierzby, ale do tego żadne zawołanie bojowe raczej nie jest potrzebne.
Inne tematy w dziale Rozmaitości