kreacjonizm kreacjonizm
681
BLOG

NOWY ŁAD ŚWIATOWY A NAUKA

kreacjonizm kreacjonizm Nauka Obserwuj temat Obserwuj notkę 9

Wstęp metodologiczny
Potocznie sądzi się, że zadaniem nauki jest odkrywanie faktów (rozumianych jako wyniki obserwacji i eksperymentów) i systematyzowanie ich przy pomocy struktur pojęciowych – teorii naukowych. Ale to potoczne wyobrażenie. W filozofii nauki znajdziemy inne. Teorie naukowe to coś więcej niż tylko narzędzie do porządkowania odkrytych niezależnie od teorii faktów. Owszem, teorie pełnią też i rolę porządkującą. Ale ich zasadnicza funkcja polega na czymś innym. Teorie naukowe mówią, jaka jest istota badanej rzeczywistości. Wnikają one więc w głąb rzeczywistości, pod powierzchnię zjawisk, ujmują prawidłowości, jakie leżą u podstaw tego, co widać, czyli u podstaw tego, co jest chwytane w obserwacjach i eksperymentach. Teorie naukowe dotyczą niejawnych struktur i sposobów działania tych struktur. Pokazują też, jak owe niejawne struktury wpływają na to, co leży "na powierzchni" rzeczywistości.

Pogląd, że rzeczywistość to coś więcej niż to, co można zaobserwować, że obserwacje dotyczą tylko jednego poziomu rzeczywistości i że tych poziomów jest więcej, przy czym te głębiej położone wpływają na to, co się dzieje na poziomach wyższych, nazywa się esencjalizmem. Nazwa ta pochodzi od łacińskiego słowa essentia – istota i sugeruje istnienie istoty rzeczy i zjawisk, czegoś ukrytego pod powierzchnią zjawisk, co jednak, choć niewidoczne dla oka, wpływa na to, co obserwujemy. Pogląd przeciwny – że cała rzeczywistość to tylko to, co nazwaliśmy powierzchnią, że żadnej ukrytej, niejawnej istoty nie ma, zwie się fenomenalizmem. Nazwa ta pochodzi od łacińskiego słowa phenomena – zjawiska. Esencjaliści nie negują istnienia zjawisk, ale fenomenaliści odrzucają istnienie istoty.

W historii myśli ludzkiej znajdujemy okresy, kiedy dominowali esencjaliści, ale i takie, kiedy dominowali fenomenaliści. Fenomenalizm, najogólniej rzecz biorąc, wypływa z ostrożności, z obawy, by nie mówić o świecie, że jest w nim coś, czego naprawdę w nim nie ma. Ostrożność taka jest chwalebna, ale jeśli rzeczywistość naprawdę jest wielopłaszczyznowa i jeśli obserwacjom i eksperymentom poddaje się tylko jej wierzchnia warstwa, to uczeni skazani są na tworzenie domysłów na temat głębiej położonych warstw. Można od nich wymagać tylko tego, by domysły te stawiali odpowiedzialnie, by je krytycznie testowali, by nie ulegali niesprawdzalnym fantazjom.

Fenomenalizm jest poglądem uproszczonym, nawet prostackim. Nie tylko nie rozumie on, czym są teorie naukowe, ale nawet nie rozumie, czym są fakty. Traktuje fakty jako coś absolutnie pewnego, niepowątpiewalnego, danego raz na zawsze. To z tej absolutyzacji faktów wywodzi się przekonanie fenomenalistów, ze teorie naukowe mogą tylko porządkować fakty i nie są w stanie, a raczej: nie powinny niczego o rzeczywistości orzekać. Analizy metodologiczne pokazują jednak, że takie fakty, jak je rozumieją fenomenaliści, nie istnieją. Fakty są zawsze ujmowane przez pryzmat teorii, w ich treść uwikłane są, często w bardzo skomplikowany sposób, rozmaite teoretyczne założenia. Metodologia współczesna mówi po prostu o uteoretyzowaniu faktów. Fakty bez takich czy innych teorii nie istnieją. Posiadanie i używanie teorii jest warunkiem zdobywania faktów naukowych.

Nie ulega wątpliwości, że nauka współczesna ma esencjalistyczny charakter. Wystarczy przyjrzeć się temu, co mówią najgłośniejsze dzisiejsze teorie. Mówią one coś o czterowymiarowej przestrzeni, na przykład to, że jest zakrzywiona, albo to, że ta sama cząstka elementarna znajduje się jednocześnie w kilku miejscach, albo że podstawowe elementy rzeczywistości są niewielkimi, nieobserwowalnymi strunami drgającymi w dziesięcio- lub więcej wymiarowej przestrzeni. Inna powszechnie akceptowana teoria mówi, że w ciągu kilkuset milionów lat z bardzo prostych struktur biologicznych powstała cała różnorodność obserwowanej dzisiaj przyrody ożywionej.

Patrząc z tego punktu widzenia dziwimy się, że potocznie rolę nauki sprowadza się do gromadzenia wyników obserwacji i porządkowania tych wyników. W żadnej obserwacji nie widzimy przecież cztero- i więcej wymiarowych przestrzeni lub takich przedmiotów, jak cząstki elementarne, siły jądrowe, rozszerzanie się Wszechświata czy przejścia makroewolucyjne.

Analogia społeczna
Fenomenalizmowi, który jest popularny wśród laików, ale skutecznie przezwyciężany w sferach naukowych, odpowiada potoczne wyobrażenie władzy państwowej. Obywatele każdego państwa znają struktury władzy – wiedzą, kto jest prezydentem, kto premierem, mogą poznać urzędy ministerialne, skład parlamentu itd., itp. Społeczny "fenomenalizm" sprowadza się do uznania, że są to jedyne struktury władzy, że innych nie ma – a dokładniej, że inne w postaci nieformalnych osobistych znajomości, nielegalnych grup nacisku, struktur mafijnych nie odgrywają istotnej roli, bo są mniej lub bardziej skutecznie tępione. Zakłada się więc tu, że te struktury władzy, jakie widać, są najważniejsze, że innych praktycznie nie ma, bo jeśli są, to odgrywają drugorzędną, nieistotną rolę.

Jeśli jednak w sprawach społecznych również obowiązuje esencjalizm, jeśli pod powierzchnią jawnych struktur władzy istnieją dobrze ugruntowane i działające niejawnie istotne struktury, to sprawa z ich ujawnianiem jest znacznie trudniejsza niż z ujawnianiem struktur głębokich przyrody przez nauki przyrodnicze. Owszem, można sobie wyobrazić, że społecznymi strukturami głębokimi zajmuje się politologia, socjologia, historia, ale łatwo zrozumieć, że musi to napotykać na kolosalne trudności. Skoro bowiem istnieją niejawne struktury, a te jawne są tylko ich reprezentacją, to te pierwsze zrobią wszystko, by fakt ich istnienia i działania nie przedostał się do powszechnej świadomości. I dlatego w naukach społecznych jest inaczej niż w przyrodniczych – analizy społecznych struktur głębokich z natury rzeczy są szczątkowe, fragmentaryczne i składają się z podejrzanych i niewiarygodnych szczegółów podawanych często (dla zaciemnienia sprawy?) przez podejrzane i niewiarygodne osoby i środowiska. Sam pomysł, że istnieją niejawne struktury władzy, jest skutecznie wyśmiewany ("masoneria i cykliści", "spiskowe teorie dziejów"), co można rozumieć dwojako: albo jako potwierdzenie powszechnego przekonania, że struktur tych rzeczywiście nie ma, albo jako potwierdzenie, że udaje im się dobrze zamaskować swoje istnienie.

Rozwój nauk społecznych nie dorównuje pod tym względem rozwojowi nauk przyrodniczych. Nauki społeczne, jak dotąd, ślizgają się po powierzchni społecznej rzeczywistości, nawet nie próbując rozstrzygać, czy istnieją struktury głębokie, jakie to struktury i jak działają. Można znaleźć publikacje, w których się o tych strukturach mówi, ale z reguły nie są to publikacje naukowe i mają charakter niszowy (na przykład publikacji o masonerii jest całe mnóstwo, ale ta mnogość publikacji nie ma niemal żadnego wpływu na świadomość ludzi). Łatwo zrozumieć, dlaczego tak jest. Naukę uprawia się dzisiaj nie pojedynczo, gdzieś "na strychu", ale w finansowanych przez państwo instytucjach. W tych warunkach bezstronne badania głębokich struktur społecznych mają takie same szanse sukcesu, jak w PRL-u badania zbrodni komunistycznych, np. Katynia. Owszem, jakieś badania można prowadzić, ale ubocznie i skrycie, "po partyzancku".

W prezentowanym tekście nie zamierzam rozstrzygać sporu esencjalizm-fenomenalizm w naukach społecznych, choć nie będę ukrywał, że moje sympatie i intuicje lokują się po stronie tego pierwszego stanowiska. Myślę, że struktury głębokie są bardziej rozwinięte niż sporadycznie ujawniane przypadki "Rycha, Zdzicha i Mira", choć pewnie nie tak bardzo, by istniał jakiś zakamuflowany rząd światowy. Oficjalnie istniejące rządy nie są, moim zdaniem, teatrzykiem marionetek, ale też i nie są absolutnie niezależne od rozmaitych niejawnych wpływów, jak się twierdzi w urzędowych dokumentach. Pozwala to zrozumieć takie dziwne przypadki, jak nietykalność pajaca wymachującego gumowym penisem, jeśli tylko dowiemy się, że ten pajac jest członkiem Komisji Trójstronnej (Opcja na Prawo2010, nr 7-8, s. 8). Trudno jednak w odpowiedzialny sposób wypowiadać się na temat tych struktur, skoro brak jest systematycznych badań na ten temat. Odpowiedzialnie można tylko zająć się jakimś możliwym do zbadania wycinkiem tego zagadnienia. I właśnie coś takiego chcę tu zrobić – zająć się przypadkiem z historii nauki, który pokazuje, jak częściowo ukryte i półformalne struktury opanowały The Royal Society, najstarszą organizację naukową świata. Mam nadzieję przy tym, że ten drobny przykład pozwoli na szersze wnioski.

Opanowanie przez ateistów Towarzystwa Królewskiego
Biblia pokazuje, że Bóg stworzył świat i nadał mu stałe prawa, którym świat materialny będzie stale posłuszny. Bóg Biblii, inaczej niż bogowie innych religii, nie działa w nieprzewidywalny sposób, nie realizuje nagłych zachcianek – przeciwnie, jest konsekwentny i przewidywalny. Dlatego chrześcijanie zrozumieli, że mogą przeprowadzać doświadczenia, gdyż dadzą one te same wyniki, bez względu na to, kiedy je się przeprowadzi. Właśnie to przekonanie leżało u podłoża powstania w 1660 roku w Anglii najstarszej organizacji naukowej, Towarzystwa Królewskiego, The Royal Society. Z 68 założycieli, którzy podpisali dokument zakładający Towarzystwo, aż 48 było purytanami. Założyciele Royal Society byli głęboko zaangażowanymi chrześcijanami. Ale stopniowo, w starannie przemyślany sposób, Towarzystwo zostało przejęte przez niereligijnych i antyreligijnych spiskowców.

W latach dwudziestych XVIII wieku, czyli 60 lat po powstaniu Towarzystwa, w jego ramach powstał nieformalny "klub niewierzących" ("infidel club"), skupiony wokół Martina Folkesa. Jego zwolennicy uznali, że niedawno powstałe i rozwijające się nauki przyrodnicze w rodzaju geologii wykazały nieadekwatność, a nawet śmieszność biblijnej skali czasu związanej ze stworzeniem. Folkes stopniowo zwiększał swoje wpływy do tego stopnia, że jeden ze współczesnych mu obserwatorów, pastor William Stukeley, napisał, że gdy ktoś tylko wspomni o Mojżeszu i jego opisie stworzenia świata, o potopie, o religii, o Piśmie Świętym itd., natychmiast rozlega się głośny śmiech. Folkes został wybrany przewodniczącym Royal Society w 1741 roku, od kiedy to historycy nauki datują początek zeświecczenia Towarzystwa. Gdy botanik Sir Joseph Banks został przewodniczącym w 1778 roku, Towarzystwo Królewskie odrzuciło całkowicie ideę Opatrzności Stwórcy, jaką głosili założyciele tej organizacji.

Siły wrogie chrześcijaństwu zdawały sobie wówczas doskonale sprawę, jak ważna jest nauka i dlatego przejęcie kontroli nad Royal Society uczyniły swoim głównym celem. "Klub niewierzących" powstał 60 lat po powstaniu Towarzystwa. Jego członkowie podejmowali każdy wysiłek, by stopniowo wprowadzać do Towarzystwa swoich świeckich kolegów, aż mogli przegłosować każdego członka o chrześcijańskich sympatiach i decydować o obsadzeniu wszystkich stanowisk. Do zdobycia stanowiska przewodniczącego wystarczyło im 20 lat, a po następnych 37 latach kontrolowali już Towarzystwo całkowicie. Cały proces trwał 118 lat.

Daje to pewne wyobrażenie długoterminowych celów, jakie stawiają ateiści i uporu oraz wytrwałości w ich osiąganiu, nawet jeśli ma to trwać całe pokolenia. Od tego momentu minęło ponad 200 lat, a Towarzystwo zachowuje niezmiennie swój charakter. Widoczne to było parę lat temu, we wrześniu 2008 roku, kiedy prof. Uniwersytetu Londyńskiego, Michael Reiss, będący jednocześnie Dyrektorem Edukacji Towarzystwa Królewskiego, opowiedział się przeciwko wyśmiewaniu przez nauczycieli w szkołach tych uczniów, którzy wynieśli z domu przekonanie o stworzeniu świata i życia przez Boga. Prof. Reiss sam jest ewolucjonistą, ale uważał, że lepszą taktyką jest cierpliwe przedstawianie tym uczniom faktów świadczących o prawdziwości ewolucjonizmu i fałszywości kreacjonizmu. Taka postawa nie przypadła jednak do gustu jego kolegom z Towarzystwa. Został natychmiast oskarżony o chęć nauczania kreacjonizmu na lekcjach szkolnych i po paru dniach zmuszony do rezygnacji z zajmowanego stanowiska w Royal Society. Najwyraźniej z kreacjonizmem nie można dyskutować, można się z niego tylko głośno śmiać. Jest to charakterystyczna postawa braku tolerancji i szacunku dla osób o odmiennych przekonaniach.

Klub X
Sto lat po opanowaniu Towarzystwa Królewskiego, w 1864 roku powstała grupa, o której dzisiaj pamięta się niewiele, a która i wówczas była mało znana, ale która przez około 30 lat wywierała decydujący wpływ na naukę angielską. Był to tzw. Klub X. Powstał wskutek starań Thomasa H. Huxleya i liczył dziewięciu członków (Busk, Frankland, Hirst, Hooker, Huxley, Lubbock, Herbert Spencer, Spottiswoode i Tyndall). Członkowie Klubu obsadzili stanowiska sekretarza, sekretarza do spraw zagranicznych, skarbnika oraz trzech kolejnych przewodniczących Royal Society. Poza tym sześciu z nich było przewodniczącymi British Association, a kilku zajmowało ważne stanowiska w towarzystwach Geologicznym, Linneuszowskim oraz Etnologicznym (C. Bibby, Scientist extraordinary, Pergamon 1972, s. 58). Można więc sobie wyobrazić, jak wpływowa to była grupa.

Mieli zwyczaj spotykać się na obiedzie tuż przed zebraniami Towarzystwa Królewskiego. Nie ulega wątpliwości, że na obiedzie dyskutowano nad polityką Towarzystwa, rozstrzygano sprawy mówców, wyborów itd. Decydowano także o sprawach innych towarzystw naukowych, zastanawiano się nad projektami nowych muzeów i zakładaniem nowych czasopism, ale także jak walczyć z religią i miejscem nauki w edukacji (W. Irving, Apes, Angels and Victorians, Weidenfeld and Nicholson 1956, s. 83).

Podejmując przemyślane i zharmonizowane działania, ci wpływowi ludzie faktycznie kontrolowali nie tylko sprawy Towarzystwa Królewskiego, ale także wielu innych organizacji. Byli w stanie narzucić kształt nauki w Anglii na wiele pokoleń. Symbolem ich wpływu było to, że czterech członków Klubu X niosło trumnę Darwina (A. Desmond, Huxley: The Devil’s Disciple, Michael Joseph 1994, s. 138). Klub funkcjonował przez trzydzieści lat, kończąc działanie wskutek starzenia się i ubywania członków.

W erze wiktoriańskiej przemysł i nauka rozwijały się w zawrotnym tempie. Potrzebowano wykształconej klasy średniej i organizowano szkoły oraz wydziały na uniwersytetach, by spełnić tę potrzebę. Takie grupy, jak Klub X, oczywiście starały się obsadzić wszystkie możliwe stanowiska na uczelniach ludźmi posiadającymi te same poglądy. Wszyscy oni, przykładowo, byli ewolucjonistami. Huxley, zwany "buldogiem Darwina", wg Bibby’ego zdecydował o powierzeniu dziewiętnastu ważnych stanowisk na nowo utworzonych uniwersytetach. Nic dziwnego, że wskutek takich zabiegów w kręgach naukowych panowała jednomyślność, że teoria ewolucji została empirycznie udowodniona. Wszelkie inne stanowiska były bezlitośnie tępione.

Sytuacja dzisiaj

To tylko przykład jednego kraju pokazujący, jak nieliczne, ale dobrze zorganizowane grupy były w stanie w ciągu kilkudziesięciu lat opanować sytuację znacznie przekraczającą zasięg ich bezpośrednich wpływów. Ponieważ stosunek kręgów naukowych w wielu krajach, praktycznie we wszystkich, do kreacjonizmu jest taki sam, można domniemywać, że opisany wyżej proces przejmowania instytucji naukowych musiał się powtarzać i gdzie indziej. Do standardów zachowania się elit naukowych należy niepoważne traktowanie próśb o pokazanie dowodów na rzecz ewolucjonizmu. Odpowiedzią są kpiny i wyzwiska.

Nie chcę powiedzieć, że wszystkie te środowiska są centralnie sterowane przez jakiś ukryty rząd światowy. Tego rodzaju opinie wydają mi się znacznie przesadzone. Bardziej mi odpowiada koncepcja, jaką swego czasu wysunął Rafał Ziemkiewicz – koncepcja roju. Środowiska takie (dotyczy to nie tylko nauki, ale jeszcze bardziej polityki, kultury i sztuki) działają jak rój pszczół. Nie muszą być centralnie sterowane, choć postępują tak, jakby były. Podejmują podobne akcje, używają podobnego języka, mają te same upodobania i żywią te same systemy wartości.

Ale nieroztropnością byłoby przypuszczenie, że żadne ukryte struktury nie istnieją. Przykład "klubu niewierzących" oraz Klubu X z XVII- i XIX-wiecznej Anglii pokazuje, że niewielkie grupy zaangażowanych ludzi, przygotowanych do pociągania za sznurki za kotarą, mogą narzucić swoje poglądy reszcie społeczeństwa.

Jaki związek ma Nowy Ład Światowy z ewolucjonizmem?

Twórca Ruchu Inteligentnego Projektu, Phillip E. Johnson, pokazał, że ewolucjonizm dostarcza nowego mitu stworzenia. Każda cywilizacja musi umieć odpowiadać na pytanie "skąd pochodzimy?" i "dokąd zmierzamy?". Dotychczas odpowiedzi na te pytania dawała religia. Ewolucjonizm daje odpowiedzi niereligijne. Nadaje się więc znakomicie jako fundament dla nowej, powstającej na naszych oczach, ateistycznej cywilizacji, dla Nowego Ładu Światowego. Darwinowska teoria ewolucji jest czymś więcej niż zwykłą teorią. Pełni rolę quasi-religijną i atak na nią jest rozumiany jako atak na podstawy Nowego Ładu. Stąd się bierze gwałtowność reakcji na najmniejsze kwestionowanie ewolucjonizmu.

Mieczysław Pajewski

 

źródło: "idź Pod Prąd", nr 72-73, lipiec-sierpień 2010
 

kreacjonizm
O mnie kreacjonizm

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Technologie