Pod jedną z ostatnich notek zaczepił mnie Kolega @beska z pytaniem, czy nie obawiam się odpowiedzialności karnej z tytułu swej dawnej działalności zawodowej w związku z gospodarką nieruchomościami, bo przecież świętych nie ma.
No to coś wam ujawnię, czysty żywy kryminał, przekroczenie uprawnień jak minimum. Na dodatek jestem z tego dumny. Nie, to nie skłonności samobójcze — minęło 25 lat, a więc drogie misie, jest i summa summarum przedawnienie ;)
1999 (nie nazwa starego serialu o kosmosie, tylko data). Pracuję dla samorządu małego miasta na południu Polski, którego potężnym problemem, chyba wówczas nawet poważniejszym nawet niż bezrobocie, jest paraliż komunikacyjny. Ilość pojazdów, starsi pamiętają, lawinowo rośnie, a dróg nie przybywa. W tym miejscu potoki ruchów z pięciu kierunków kumulują się na jednym, dosłownie jednym skrzyżowaniu, toteż zwłaszcza w godzinach szczytu masakra. Objazdów lokalnymi drogami nijak nie zrobisz, uniemożliwiają to rzeki. Słowem — kaplica. Końcówka '90, budżet miasta taki sobie, kołderka krótka. Plany owszem, są, nawet alternatywne, ale  rozwiązania kwestii na własną rękę nie ma możliwości. Potrzebny co najmniej jeden most, w cenie przewyższającej mocno całość rocznych wydatków na oświatę. Kredyt na oczyszczalnię ścieków spłacany, ale o kolejnym tej wielkości odpowiedzialnie rozmawiać nijak. A most to nie wszystko — trzeba jeszcze paru ładnych kilometrów dojazdowej średnicówki (droga główna kategorii G). To i tak wariant oszczędnościowy, o obwodnicy z prawdziwego zdarzenia ani marzyć.
A tu, dzięki politycznym koneksjom miejscowego parlamentarzysty przełom. Rządowa dotacja na budowę mostu! Na samą budowę (ok. 80% kosztu), bez wydatków na grunty, które miasto musi nabyć we własnym zakresie. Podarunek też z kłopotami, bo minister Balcerowicz złośliwie ukrył dotację w dziale budżetowym wymagającym przesunięć, ale w końcu się udało. Jest! Po otwarciu, nawet z dojazdem osiedlowymi bieda -dróżkami dostępnymi tylko dla osobówek i mniejszych dostawczaków ulga każdego dnia o 16 jest widoczna. Kilometrowe korki ograniczone do dwustumetrowych.
Idąc za ciosem, udało się zawrzeć umowy z GDDK (jeszcze bez A, bo i autostrad nie było) oraz PKP (wiadukt) o współfinansowaniu inwestycji. Miasto wzięło na siebie nabycie całości potrzebnych gruntów oraz projekt budowlany i cała procedura uzyskania pozwolenia na budowę, wykonawstwo jako nowy ciąg drogi krajowej na koszt GDDK.
Na uzyskanie pozwolenia na budowę dwa lata, od 1 stycznia 1999 licząc. Mozaika małych działek na mapie przyprawia o zawrót głowy, 100% własności prywatnych, w wielu wypadkach po parę porzuconych arów nieużytków jako nieuregulowana masa spadkowa z 15 spadkobiercami rozsianymi po świecie literalnie od Chicago do Tobolska. W ówczesnym stanie prawnym, nieprzewidującym jeszcze obecnie obowiązujących ułatwień wywłaszczeniowych pod inwestycje publiczne, robota na dwa lata po 20 godzin na dobę, bez gwarancji sukcesu na dodatek. A trzeba.
Jak zwykle przy takich okazjach niestety nie da się uniknąć konieczności wyburzenia kilku domów mieszkalnych, Za te bierzemy się w pierwszej kolejności. A że ludzie naprawdę znali i rozumieli problem, o którym wszyscy mówili, poszło nadspodziewanie gładko, zwłaszcza że płaciliśmy jak na tamte warunki nieźle, odnosząc się do ustalanej przez rzeczoznawców wartości odtworzeniowej obiektów.
Miasto nieduże, znamy się nie najgorzej, więc jednej chałupy się obawiałem. A tu — cyk, sprawa z domem załatwiona gładko. Ale nie do końca. Wyobraźcie sobie teraz mapę. Planowana droga, poprzez część jednej działki z domem i zabudowaniami gospodarczymi, a z tyłu za tą pierwszą druga działka, też zabudowana, z wąziutką trzymetrową drogą dojazdową przylegającą do tej pierwszej. Biegnie sobie ta dróżka wzdłuż granic działek, wchodząc trzymetrowej szerokości paskiem na 7 metrów w głąb pasa planowanej drogi.
Wszystko pięknie wydzielone, księgi wieczyste, żadnych tam służebności. Na budowę nowej drogi potrzebuję 21 metrów kwadratowych tej dróżki dojazdowej. Dróżka i działka z tyłu (70 arów), zabudowana niedokończonym od kilkunastu lat domem mieszkalnym z pustaków z żużlowych (patent z lat 80.) jest własnością syna właściciela domu, który już wykupiłem. Syn od 1984 zamieszkuje na stałe w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej.
Tato żadnych pełnomocnictw nie ma, ale ma propozycję. Sprzedaż całej 70 arowej nieruchomości z budynkiem — ruderą w stanie surowym otwartym za cenę taką samą, jaką zapłaciłem za jego dom, albo nici. Inaczej nie będzie. Jesteście pod ścianą, więc wyskakujcie z kasy, taka jest konkluzja ponad godzinnej rozmowy. Spory problem, bo potencjalnie czyniący niezłą wyrwę w naszym napiętym budżecie.
Wiedziałem, do kogo idę. Synka znam z liceum, równoległa klasa tego samego rocznika. Nie bez przyczyny w naszej szkole na pytanie, jak najłatwiej zrobić drut aluminiowy odpowiedź brzmiała: rzucić znienacka między Wieśka a jego brata złotówkę, złapią i naciągną.
Dwa lata jest, na decyzję kupować czy nie kupować czasu sporo, ale na procedurę wywłaszczenia do prawomocnego końca i to za mało. Po długiej naradzie z moim najbliższym współpracownikiem, doświadczonym urzędnikiem i dobrym geodetą, postanawiam zagrać. Va bank.
Najpierw zakładamy specjalną teczkę na akta sprawy, słusznie przypuszczając, że nabierze grubości i trzeba ją będzie wielokrotnie pokazywać. Potem, przez znajomych za Wielką Wodą zdobywamy adres zamieszkania delikwenta, bo nawet tego od tatusia się nie doprosić. Najpierw na ten adres wysyłamy ofertę kupna potrzebnej nam części działki. Hojną. Brak odpowiedzi Zaczynamy więc procedurę wywłaszczeniową. Trzeba Wam wiedzieć, że pierwszy krok to dokonanie podziału działki z wydzieleniem tego 21-metrowego fragmentu niezbędnego dla inwestycji. Ale żeby to zrobić, należy skutecznie powiadomić właściciela. Wysyłamy zawiadomienia, oczywiście potwierdzenia brak, zawiadamiany również tatuś formalnie odpowiada, że nic mu do spraw syna.
Skupcie się, teraz będzie o samym przestępstwie. Wydaję, podpisując z upoważnienia burmistrza nielegalną decyzję o podziale rzeczonej działki, nielegalną, bo przecież skutecznie nie powiadomiłem właściciela — nie mam potwierdzenia. Z premedytacją oraz pełną świadomością. I znowu wysyłam na amerykański adres oraz do tatusia (po to, żeby listonosz potwierdził mi dostarczenie, i by znów dostać odpowiedź, że tato stroną nie jest).
Po dwóch tygodniach mam list z Ameryki! Odręcznie spisane 2 strony A4 kratkowanego papieru poświęcone głównie rozważaniom na temat mojej, mojego szefa i naszych przodków konduity, oraz stwierdzeniem, że jemu, obywatelowi amerykańskiemu to my możemy podskoczyć. Oraz groźbą, że teraz to się państwo amerykańskie nami zajmie. 
Odpowiedziałem pisemnie na ten sam adres zdawkowymi przeprosinami, decyzją anulującą wydaną wcześniej decyzję o podziale działki. I stwierdzeniem, że zamiarów nie zmieniam, a jego list traktuję jako dowód, że został wreszcie skutecznie powiadomiony. I po upływie wynikającego z KPA czasu wydałem jeszcze raz decyzję o podziale.
W jakiś miesiąc — dwa później zjawił się u mnie, po telefonicznej rozmowie, urzędnik z amerykańskiego konsulatu w Krakowie. Tak, tamto państwo dba o interesy swoich obywateli. Całą dokumentację miałem, jak już wspomniałem, w jednej teczce, pokazałem mapy i przedstawiłem sprawę ze swojego punktu widzenia zupełnie szczerze. Po zapoznaniu się z aktami zapytał o możliwość wizji lokalnej, którą zaproponowałem, korzystając z dobrej pogody zaraz. Trwała kilka minut, po czym mój gość, cedzący coraz bardziej przez zęby, nagle zaczął się śmiać. Coraz bardziej niepohamowanie, aż do łez. Nie wiem, co obywatel amerykański o mnie i tej majątkowej sprawie nawypisywał, ale zapewne związek z rzeczywistością nie był zbyt bliski. Starszy pan z konsulatu powiedział, że nie widzi podstaw do urzędowej interwencji. Przeprosił za swoje zachowanie (ten śmiech), mówiąc, że niedługo idzie na emeryturę, a to jest jeden z przypadków, o którym będzie opowiadał przyjaciołom w pubie przy szklaneczce. Na pożegnanie mocno uścisnął mi rękę, mówiąc, że mojemu miastu można pozazdrościć ludzi tak dbających o interes publiczny.
W niedługim czasie zjawił się pan tato, tym razem z notarialnie poświadczonym pełnomocnictwem i po krótkich negocjacjach poszliśmy do notariusza spisać umowę. Obiecałem mu tylko, że gdy znajdzie kupca na działkę syna (co po zbudowaniu drogi i zmianie przeznaczenia planistycznego gruntu z mieszkaniówki na produkcję i usługi okazało się bardzo łatwe), pomogę nowemu nabywcy wykupić pozostałość po jego domu. Co nic gminy nie kosztowało, został wąski siedmioarowy pasek wzdłuż drogi, który mógł albo zarastać sobie krzakami, albo zostać sprzedany za niewielkie pieniądze na poprawę warunków zagospodarowania sąsiedniej działki. Grosz w miejskiej kasie się ostał, a drobny cwaniak przypomniał sobie, skąd mu nogi wyrastają.
Obietnicy dotrzymałem.
									
		
		
			
	
	Inne tematy w dziale Rozmaitości