dla ochrony przed nawiewającym z pól śniegiem. Płot nadawał mu wygląd
warownego obozu.
Wjeżdżało się przez bramę o dwóch skrzydłach, zawieszonych na solidnych
słupach, głęboko wkopanych w ziemię, na podwórze porosłe murawą z perzu,
rumianku, rdestu, babki i tasznika. Pod płotem, w miejscach zacienionych rosły
rozłożyste łopiany, podbiał, pokrzywy, jaskry, lebioda, skrzypy, bylica.
Na prawo od wjazdu był wrośnięty w ziemię pierwszy dom dziadków, z bali
kładzionych na zrąb, budowany jeszcze w pierwszą wojnę. Kuchnia, z polepą i z maleńkimi, umieszczonymi wysoko okienkami służyła teraz za kuchnię letnią.
Tam też piekło się chleb i ciasta. W drewnianej dzieży, przykryty lnianym
ręcznikiem czekał zakwas z poprzedniego pieczenia. W tajnych proporcjach
mieszano mąkę żytnią, pszenną, wodę, ciasto wyrabiano starannie i zostawiano do wyrośnięcia. W tym czasie napalano w czeluściach pieca chlebowego. Z ciasta formowano bochny pozostawiając je do ponownego wyrośnięcia na szerokich liściach kapusty. Teraz wszystko odbywało się szybko. z pieca wygarniano żarzące się na czerwono i wybuchające skocznymi płomykami węgle, bochny nasuwano na drewnianą łopatę, którą mój wuj pewnym ruchem wsuwał do pieca. Gdy piec był napełniony zamykano metalowe drzwiczki na godzinę?, półtorej? Drzwiczek nie wolno było
otwierać bez potrzeby, żeby "duch nie uleciał".
Nam, czyli dzieciom dostawały się gorące jeszcze pajdki świeżego chleba,
niewielkie, żeby nas nie rozbolały brzuchy.
A ciasta? Serniki, makowce, pierogi z jabłkami, kaszą gryczaną lub kapustą.
Dawny pokój w starym domu służył jako spichlerz. Okienko i tu byłe niewielkie,
zasnute pajęczynami. W półmroku można było po chwili dojrzeć zamykane klapą skrzynie na mąkę żytnią i pszenną, na otręby, na kasze. I większe skrzynie na zboża.
Stary dom kryty był cynkowaną blachą, która w słońcu nagrzewała się
niemiłosiernie. Tam kładliśmy duże, litrowe butelki, napełnione kwiatami
chabrów, wodą i cukrem. Płyn zmieniał po kilku dniach leżakowania barwę na
różową, w smaku był lekko kwaskowy i zawierał pewnie jakiś procent alkoholu.
Było to nasze wino chabrowe.
Kiedyś wystawiliśmy na dach podpiwek, by prędzej dojrzewał, co zakończyło się kanonadą napełnionych nim, wybuchających butelek po oranżadzie (takich z porcelanowymi korkami na sprężynce).
Pod dachem zawieszona była drewniana skrzynka na narzędzia, pełna tajemniczych cudów. Kowalski młotek i obcęgi, przecinak, odważniki do wagi kalibrowane w funtach, oliwiarka z długim dziobkiem i przyciskanym kciukiem dozownikiem, zawsze w połowie napełniona, zawsze wyciekająca, babka, czyli niewielkie kowadełko, zakończone długim szpikulcem do wbijania w pniak do rąbania drwa, pokrzywione gwoździe, śruby, nakrętki, hacele i różne drobiazgi, niewiadomego pochodzenia.
O drzwi oparte były żelazne sztaby i resztki okuć. Czekały, by je zawieziono
do kowala (stelmacha), który przerabiał je na rzeczy użyteczne - noże, bosaki,
zawiasy i haczyki do furtek, dłuta i śrubokręty.
Do starego domu przylegał murowany chlew, miejsce smrodliwe, nieprzyjemne i mroczne. Świnie dostawały jeść mieszankę tłuczonych kartofli, plew, otrąb i
resztek obiadowych. Kilka razy do roku zamykano wszystkie bramy obejścia,
mężczyźni uzbrajali się w tłuki i siekiery, jedną ze świń wypuszczano z
chlewika i rozpoczynało się
świniobicie.