Miała trzy zapola i dwa boiska, jedno z solidną podłogą z grubych dech, by
utrzymać ciężką młocarnię.
Ustawiona była prostopadle do starego domu, na wprost głównej bramy.
W załomie między stodołą a starym domem rósł niegdyś potężny sokór. Nie pamiętam go samego, ale pamięć czterolatka wspomina pozostały po nim wielki pień i wyrastające z pnia i korzeni co wiosnę pnące się ku górze wilki o nadnaturalnie szerokich liściach, ostatnie, desperackie próby zachowania życia. Aż wreszcie zmartwiał, spróchniał i w kilka lat później został wykarczowany.
Pnie zostały wywiezione do tartaku, z szerokich desek zbudowano drewutnię,
flankującą z prawej strony bramę, kurnik i poddach przy stodole, magazyn rzeczy potrzebnych i zapomnianych. Stały tam papierowe worki z różowawą saletrą i krwiście czerwoną solą potasową, rzadko używane narzędzia gospodarskie, drewniane, z metalową obręczą koła do wozów, zwinna bryczka, malowana olejną farbą na żółto-brązowy kolor, używana do wyjazdów na odpusty, wreszcie patefon z tubą i separator Lavala, jeszcze działający, choć nieużywany i nieubłaganie obrastający rdzą.
W połowie lipca stodoła była pusta, jeśli nie liczyć resztek słomy z
zeszłorocznych żniw. Przez szpary w deskach zaglądały promienie słońca, z
wirującymi drobinkami kurzu, w piachu grzebały się kury, wróble w poszyciu
wysiadywały pisklęta.
Czuć było napięcie, ruch i niepokój. Wuj wychodził w pole, brał w dłoń kłos
żyta, kruszył, zdmuchiwał plewy i zębami próbował, czy już dojrzałe.
W pień do rąbania drzewa wbijano babkę i miarowymi dźwięcznymi uderzeniami młotka klepano na niej kosy. z poddachu wynoszono toczak, kamień szlifierski napędzany korbą, zwilżany wodą w korytku, całe urządzenie ustawione na kozłach. Sztangę do żniwiarki ostrzono dokładnie, każdy ząb z obu stron, aż błyszczały ostrością.
Nim żniwiarka wyruszyła w pole, trzeba było każdy zagon obkosić. Kosiarz
poruszał się miarowo - zamach kosą, pół kroku do przodu, następny zamach, i tak godzina po godzinie, aż ramiona sztywniały z wysiłku. Pokos kładł się na ścianę zboża, któraś z domowniczek szła za kosiarzem, podbierała pokos i składała w garści, wreszcie idący na końcu niedolatek wiązał snopy i układał je na miedzy, by zrobić przejście dla żniwiarki. Bywałem tym niedolatkiem, bywałem później i kosiarzem.
Nadchodził ten dzień. Wyciągano z murowanego poddachu przy oborze żniwiarkę, zakładano grabie, osadzano w tulejach blaszany stół ze sztangą, wzniesiony na sztorc do transportu, montowano metalowe siodło z dziurkami dla powożącego, oliwiono części ruchome oliwiarką z długim dziobkiem, zakładano sztangę i zaprzęgano konie.
Żniwiarze - domownicy i sąsiedzi - ruszali w pole. Jeszcze chwila deliberacji,
jak gęste jest zboże, czy dać co trzecie, czy co czwarte grabie, czy ulica dla
żniwiarki nie za wąska, jeszcze opuszczanie stołu na odpowiednią wysokość, by jak najniższe zostawiać ściernisko, jeszcze kontrolny piruet na jałowym biegu i już wgryzała się żniwiarka w łan, już z jazgotem niosącym się daleko i z
klekotaniem grabi zsuwających ze stołu świeżo skoszoną, pachnącą sokiem
ścinanych ziół i słomy pierwszą garść, rozpoczynały się żniwa.
Każdy znał swoje zadania; młodsze dzieci kręciły na wyścigi powrósła i układały je przy skoszonych garściach, kobiety podbierały oszczędnymi ruchami skoszone zboże, przeciągały dołem powrósło, przyciskały mocno kolanem, by snopek był jak najściślejszy, skręcały szybkim ruchem powrósło i już szły dalej.
Na końcu wlokła się nasza niezdyscyplinowana banda polnych maruderów
ustawiających snopki w kupki. Mistrzem był ten, kto potrafił ustawić pierwszy,
środkowy snopek tak, by nie potrzebował podpórki. Wokół niego ustawiało się
luźno dwa kręgi, by zboże szybko schło.
Gdy przychodziło pierwsze ustanie, wysyłano któregoś z naszej hałastry po
chłodną wodę ze studni, pitą starannie i solennie przez spoconych pracowników.
Po zboczach sąsiednich pagórów, jak okiem sięgnąć, poruszali się w upale tym
samym rytmem inni żeńcy.
Mieliśmy czas i ochotę do wypatrywania cudów odsłanianych na ściernisku -
przycupniętego za strachu zajączka, gniazdo trzmieli i największy skarb -
samosiejki orzechów. Te sadzonki wygrzebywałem z ziemi i zanosiłem do nowego sadu, niepisaną umową mojej wyłącznej własności. Każdy z kuzynów brał udział w zawodach, kto więcej sadzonek zniesie z pola i komu najładniej będą rosły.
Jeśli zagon był blisko, żniwiarze schodzili się na południowy odpoczynek i
posiłek do domu, w cieniu orzecha ustawione były stoły z zimnymi przekąskami, chlebem, ogórkami i sokiem malinowym.
Konie wiązano w cieniu drzew przy bramie, jadły obrok, leniwie oganiając się
ogonami od much.
I popołudniowa praca, wolno, w zmęczeniu, z ciągłym poglądaniem na słońce, czy już chyli się ku zachodowi.
Wieczór nadchodził, ktoś pierwszy się prostował, żniwiarka robiła ostatni obrót
- bo dobry gospodarz nie zostawiał niedokoszonego łanu, ktoś przysiadał na
snopku i dłużej, niż wypadało odpoczywał, wśrod załogi szerzyła się demoralizacja i nie pozostawało nic innego jak dać sygnał do zakończenia pracy.
Schodziliśmy z pola, oglądając się z dumą na bezmiar wykonanej pracy.
Jeśli wieczór był ciepły, a był, znów siadano pod orzechem, przy stołach
zastawionych ciepłym posiłkiem - kluskami z serem i ze słoniną lub kartoflami
polanymi omastą z cebulą. Bywała zupa pomidorowa z mięsem, zalewajka z łazankami albo, gdy etap pracy był zakończony specjalność babci - pieczone, nadziewane siekanymi podrobami, bułką i wonną nacią młodej pietruszki kurczęta z młodymi ziemniakami i zsiadłym mlekiem.
Był czas na niespieszne rozmowy, wspomnienia, przygaduszki. Aż zapadał wieczór.
Inne tematy w dziale Rozmaitości