Starosta Melsztyński Starosta Melsztyński
125
BLOG

Kościół katolicki oczyma ateisty

Starosta Melsztyński Starosta Melsztyński Rozmaitości Obserwuj notkę 21

Nie pomnę już, pod jakim wezwaniem były kościoły w najbliższej okolicy. Odpusty
były w każdym razie trzy.

Konie czyszczono w te dni starannie, czesano im grzywy (niektórzy gospodarze
zaplatali grzywy w warkoczyki) i związywano przed wyruszeniem w drogę ogony, by
się nie ubłociły. Ubierano je w nową, odświętną uprząż, zakładano kantary (uzdy)
z klapkami na oczy i kolorowymi pomponikami z włóczki. Nawet bat i biczysko były
odświętne.

Wyprowadzano z poddachu bryczkę i zasiadali w niej domownicy a czasem któryś z
sąsiadów. Babcia ubrana w najbarwniejszą chustkę szalinówkę, w zielono-czerwone kwiaty, choćby z nieba lał się żar i elegancką czarną sukienkę z białym, koronkowym,
kołnierzykiem i mnóstwem drobnych guziczków, wuj w naciągniętych z trudem
błyszczących oficerkach i samodziałowej marynarce kroju wojskowego a na niej,
pod jesień, również wojskowej krótkiej kurtce z grubszego samodziału.

Do kościoła było trzy kilometry, zwinna bryczka na resorach kołysała się miękko
i miło, zupełnie inaczej niż powszedni żelaźniak podskakujący twardo na każdej
grudzie i koleinie, konie szły kłusem, by wszyscy we wsi widzieli jak są silne i
dobrze odżywione.

Najbardziej lubiłem drewniany kościół w M., gdzie był grób dziadka i barokowy
kościół przyzamkowy w D. Z zamku pozostała jedynie tajemnicza baszta i
zarośnięte niezapominajkami mokradła i rozlewiska na miejscu dawnych stawów rybnych.

Dobrze było się wybrać do kościoła zawczasu, znaleźć ocienione miejsce po
wysokimi jesionami do przywiązania koni, porozmawiać z dawno niewidzianymi
znajomymi z dalszej okolicy, wymienić się informacjami o zbiorach, cenach
pszenicy i prosiąt i wiejskimi plotkami.

Dla sześciolatka wszystko było nowe, nieznane i ciekawe. Wąsaci mężczyźni i
trajkocące kobiety, z którymi babcia i wuj witali się raz serdecznie, raz
powściągliwie, wedle ustalonej hierarchii, dzwonnica i bicie w dzwony, ksiądz
wysoko na ambonie (a którędy on się tam dostał?) przemawiający w nieznanym
języku, dwanaście obrazów Drogi Krzyżowej, bardzo realistycznie
przedstawiających żołdaków rzymskich o twarzach wykrzywionych złością,
spływające krwią rany i postacie w dziwnych ubraniach.

Ludzie siadali, wstawali, klękali, żegnali się, mówili chórem, czasem pogrywały
przepięknym głosem organy, wierni podchodzili do kapiącego złotem ołtarza,
ksiądz ze starszymi ode mnie chłopaczkami szedł środkiem kościoła, w
pomieszczeniu rozchodziła się słodka woń kadzidła, wuj sięgał do kieszeni i
wysypywał na talerz garść, widać uprzednio przygotowanych, drobniaków.

Gdy w kościele robiło się nie do wytrzymania duszno otwierano drzwi i ruszała
procesja ze śpiewami. Ksiądz szedł pod baldachimem, niesionym, jak rozumiałem,
przez najbardziej poważanych gospodarzy (wuj nigdy nie dostąpił tego zaszczytu,
z powodów opisanych gdzie indziej), śliczne jak aniołki dziewczynki w białych sukienkach i z rozpuszczonymi włosami sypały na ziemię ususzone płatki kwiatów (a ja zastanawiałem się, z jakich kwiatów je zbierano), dymiło się kadzidło (a ja zastanawiałem się co to za węgielek w kadzielnicy i kiedy zapłonie prawdziwym ogniem).

Już dorośli zajęli się swoimi sprawami a ja zwiedzałem kramy odpustowe. Można
tam było kupić żeliwne sagany, pobielane w środku, czarne siwaki lub gliniane
polewane garnki zdobione w esy-floresy, pańską skórkę zawijaną w pergaminowy
papier, słodkie, biało-czerwone oscypki, krówki, lody z drewnianych, skrzynek
noszonych przez sprzedawców na brzuchu, wiatraczki na giętym druciku
(zdemontowałem zaraz po przyjeździe do domu i do dzisiaj sam potrafię taki
wiatraczek zrobić z kartki papieru), motylki na kółkach, kłapiące skrzydełkami,
korkowce i wiele innych skarbów z wielkiego świata.

Ale czas był się zbierać, wuj popędzał konie, a za nami jechał sznur bryczek i
wozów krewnych i kuzynów zaproszonych do domu.

Wozy wjeżdżały na podwórko, wyprzęgano konie i pojono w porosłym zielonymi
glonami korycie chłodną wodą z nigdy nie wysychającej studni o przemyślnej
konstrukcji, a potem prowadzono do sadu i wiązano u drzew.

Z piwnicy wytaczano beczułkę na tę okazję kupionego piwa, wokół zbierał się krąg
znawców i specjalistów doradzających jak wybić szpunt i zamocować w beczce
pompkę z mosiężnym cylindrem w którym poruszał się tłok. Każdy na wyprzódki
podstawiał wysokie szklanki, do których lał się złoty płyn z grubym kożuchem
białej piany.

Ja z zaciekawieniem patrzyłem na zacukanych kuzynów, a oni najpierw wstydliwie
trzymając się rodziców, aż coraz bardziej się ośmielali. Dla dzieci było ciemne
piwo słodowe, a kto chciał mógł zanurzyć palec w dorosłym kuflu i oblizać goryczkę.

Następnego dnia brałem kolorowy kalejdoskop z odpustu, oglądałem pod światło
zmieniające się kolorowe gwiazdki. A gdy nasyciłem się oglądaniem pracowicie
rozkładałem urządzenie na części składowe - papierowy cylinder, wziernik ze
szparką, trzy podłużne lusterka, dwie okrągłe szybki i garść kolorowych
szkiełek, zszarzałych na dłoni i wcale nie tak bajkowo pięknych, jak chwilę
przedtem.

Patriotyzm jest ostatnim schronieniem szubrawców. Samuel Johnson    

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (21)

Inne tematy w dziale Rozmaitości