Starosta Melsztyński Starosta Melsztyński
70
BLOG

Odtrutka

Starosta Melsztyński Starosta Melsztyński Rozmaitości Obserwuj notkę 4

Obejście widać było z daleka

Wystawione było na najwyższym w okolicy pagórze, zapewne na zazdrość sąsiadom i dla zdrowszego, niż w wądole, powietrza.

Z daleka czerwieniła się więc ceglana obora, i wysokie drzewa okalające, ochraniające i ocieniające dom.

Pierwszą zapowiedzią były samotnie w polu stojące dwie grusze - matka i córka.
Oracz zauważył widać kiedyś jednoroczną dziczkę-samosiejkę, wyminął pługiem, a
ta bez doglądania pięknie wyrosła.

Bękart niby, nie szczepiona, wydawała jakby z namysłem i ociąganiem powoli
dojrzewające owoce. Dla niecierpliwych amatorów długo były cierpkie i twarde, aż
nagle napełniały się słodyczą i sokiem. Wtedy trzeba było się spieszyć, bo miąższ szybko brązowiał (chyba, że ktoś lubił przejrzałe) a wielkie gruszki spadały pod własnym ciężarem rozbryzgując się między skibami.

A córce, z pokroju podobnej do matki, płochej i płonnej widać, nie spieszyło się
do owocowania. Nie wiadomo na co i na kogo czekała, lecz nikt jej przecież nie
ruszał.

Droga wychodziła z wąwozu, na lewo zaczynał się sad. Szpalerem wzdłuż drogi
rosły pokręcone, sękate i kolczaste śliwki węgierki, posadzone z myślą o
zgłodniałych i spragnionych wędrowcach. Dojrzewały w ostatnie dni słonecznego
upalnego lata (lub, jeśli ktoś chce, wczesnej jesieni) i łatwo było wypatrzeć
intensywnie sino-niebieskie owoce wśród żółknących w suszy, drobnych liści.

W głębi stały w karnych szeregach drzewa wiśniowe, stare od zawsze, wysokopienne. Były solidnym źródłem dochodów na przednówku, zbierane do wiader i sprzedawane na targu w pobliskim mieście.

Koniec sadu, patrząc od drogi, wyznaczało kilka jabłoni. Najbardziej wysunięta
na wschód kosztela dawała zielono-złociste w ciemniejsze kropki, słodkie jabłka.
Inne, których nazwę mam na końcu języka, dawały owoce późne, nadające się do
długiego przechowywania w piwnicy, winne w smaku.

Sad przedzielony był na pół kwietną alejką prowadzącą do furtki na podwórze.
Zaczynała się baldachimem sklepionych gałęzi bzu, jakby z myślą o zakochanych
parach żegnających czule się w majową, ciepłą i wonną noc.

Alejka wysadzana była ulubionymi kwiatami babci: pstrokatymi, jednorzędowymi
goździkami, nasturcjami, floksami, rozłożystymi piwoniami, blado-żółtymi
narcyzami i niebieskimi irysami. Najbliżej domu sadzone były ukochane przez
babcię wielobarwne gatunki georginii.

Kwiaty dobrane były tak, by kwitły od wiosny po jesień.


Przy samej furtce, zagradzając połowę wejścia i pacając w twarze nieostrożnych
domowników i gości omdlewającymi od ciężaru kwiatów i ich zapachu gałązkami,
rozpychał się krzak jaśminu.

Przy krzakach bzu rosły trzy dzikie czarne czereśnie samosiejki, jakby
zapowiadając odmieniony charakter dalszej części sadu.

Tak jak w sadzie wiśniowym panował rozsądny, gospodarski zamysł, tak tutaj
rządził chaos, ustanowiony widać przez gusta i apetyty licznych domowników.

Od strony drogi ta część wysadzana była żywopłotem z czarnej wiśni. Posadzone
gęsto dla osłony domu przed kurzem nawiewanym z piaszczystej drogi,
nieprzycinane, wybiły się na anarchiczną wolność, wysoko, ku światłu wyciągając
wątłe pnie, jedna przed drugą wznosząc wiotkie gałązki i zarzucając trawę na dole
chrustem. Owocowały niewiele, zmęczone walką o przeżycie.

W wykrocie po jednym z drzew, w mysiej norce, urządziły sobie gniazdo dzikie
pszczoły. Budowały komórki ze zmyślnie przyciętych i skrojonych w sześciokątny
kształt liści wiśniowych.

A w sadzie rosły: jabłoń papierówka, dwie czereśnie - biała i czerwona, o pniach
spływających lepką żywicą, obrywaną przez dzieci namiastką gumy do żucia, jabłoń
nieokreślonego gatunku z owocami o nieokreślonym smaku, renkloda, której nie
dane było dożyć wieku dojrzałego, bo ją kuzyn pracowicie (i jeszcze kilka innych
sadzonek świeżo kupionych w szkółce ogrodniczej) i starannie dookoła obrzezał z
kory, śliwki-samosiejki gdzie popadnie, złota reneta, owoców której nie zdążyłem
się doceniać, bo którejś mroźnej zimy, nocą, jej pień pękł wzdłuż z wielkim
hukiem. Wreszcie dwie potężne grusze, posadzone raczej by ocieniały dom niż
dawały owoce - te bowiem smak miały mdły i cierpki zarazem, choć nadawały się do
suszenia.

Na końcu sadu znajdowała się droga dojazdowa do domu, ordynarna, nic
szczególnego, z głębokimi koleinami i wysokimi, porośniętymi trawą przydrożkami.

I jeszcze przed samą bramą kępa wysokich dzikich czereśni i kasztanowiec. W ich
cieniu, w upalne letnie dni, stawiano wozy lub przywiązywano krowy do dojenia,
by nie zapędzać ich do obory.

Patriotyzm jest ostatnim schronieniem szubrawców. Samuel Johnson    

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (4)

Inne tematy w dziale Rozmaitości