Obejście widać było z daleka
Wystawione było na najwyższym w okolicy pagórze, zapewne na zazdrość sąsiadom i dla zdrowszego, niż w wądole, powietrza.
Z daleka czerwieniła się więc ceglana obora, i wysokie drzewa okalające, ochraniające i ocieniające dom.
Pierwszą zapowiedzią były samotnie w polu stojące dwie grusze - matka i córka.
Oracz zauważył widać kiedyś jednoroczną dziczkę-samosiejkę, wyminął pługiem, a
ta bez doglądania pięknie wyrosła.
Bękart niby, nie szczepiona, wydawała jakby z namysłem i ociąganiem powoli
dojrzewające owoce. Dla niecierpliwych amatorów długo były cierpkie i twarde, aż
nagle napełniały się słodyczą i sokiem. Wtedy trzeba było się spieszyć, bo miąższ szybko brązowiał (chyba, że ktoś lubił przejrzałe) a wielkie gruszki spadały pod własnym ciężarem rozbryzgując się między skibami.
A córce, z pokroju podobnej do matki, płochej i płonnej widać, nie spieszyło się
do owocowania. Nie wiadomo na co i na kogo czekała, lecz nikt jej przecież nie
ruszał.
Droga wychodziła z wąwozu, na lewo zaczynał się sad. Szpalerem wzdłuż drogi
rosły pokręcone, sękate i kolczaste śliwki węgierki, posadzone z myślą o
zgłodniałych i spragnionych wędrowcach. Dojrzewały w ostatnie dni słonecznego
upalnego lata (lub, jeśli ktoś chce, wczesnej jesieni) i łatwo było wypatrzeć
intensywnie sino-niebieskie owoce wśród żółknących w suszy, drobnych liści.
W głębi stały w karnych szeregach drzewa wiśniowe, stare od zawsze, wysokopienne. Były solidnym źródłem dochodów na przednówku, zbierane do wiader i sprzedawane na targu w pobliskim mieście.
Koniec sadu, patrząc od drogi, wyznaczało kilka jabłoni. Najbardziej wysunięta
na wschód kosztela dawała zielono-złociste w ciemniejsze kropki, słodkie jabłka.
Inne, których nazwę mam na końcu języka, dawały owoce późne, nadające się do
długiego przechowywania w piwnicy, winne w smaku.
Sad przedzielony był na pół kwietną alejką prowadzącą do furtki na podwórze.
Zaczynała się baldachimem sklepionych gałęzi bzu, jakby z myślą o zakochanych
parach żegnających czule się w majową, ciepłą i wonną noc.
Alejka wysadzana była ulubionymi kwiatami babci: pstrokatymi, jednorzędowymi
goździkami, nasturcjami, floksami, rozłożystymi piwoniami, blado-żółtymi
narcyzami i niebieskimi irysami. Najbliżej domu sadzone były ukochane przez
babcię wielobarwne gatunki georginii.
Kwiaty dobrane były tak, by kwitły od wiosny po jesień.
Przy samej furtce, zagradzając połowę wejścia i pacając w twarze nieostrożnych
domowników i gości omdlewającymi od ciężaru kwiatów i ich zapachu gałązkami,
rozpychał się krzak jaśminu.
Przy krzakach bzu rosły trzy dzikie czarne czereśnie samosiejki, jakby
zapowiadając odmieniony charakter dalszej części sadu.
Tak jak w sadzie wiśniowym panował rozsądny, gospodarski zamysł, tak tutaj
rządził chaos, ustanowiony widać przez gusta i apetyty licznych domowników.
Od strony drogi ta część wysadzana była żywopłotem z czarnej wiśni. Posadzone
gęsto dla osłony domu przed kurzem nawiewanym z piaszczystej drogi,
nieprzycinane, wybiły się na anarchiczną wolność, wysoko, ku światłu wyciągając
wątłe pnie, jedna przed drugą wznosząc wiotkie gałązki i zarzucając trawę na dole
chrustem. Owocowały niewiele, zmęczone walką o przeżycie.
W wykrocie po jednym z drzew, w mysiej norce, urządziły sobie gniazdo dzikie
pszczoły. Budowały komórki ze zmyślnie przyciętych i skrojonych w sześciokątny
kształt liści wiśniowych.
A w sadzie rosły: jabłoń papierówka, dwie czereśnie - biała i czerwona, o pniach
spływających lepką żywicą, obrywaną przez dzieci namiastką gumy do żucia, jabłoń
nieokreślonego gatunku z owocami o nieokreślonym smaku, renkloda, której nie
dane było dożyć wieku dojrzałego, bo ją kuzyn pracowicie (i jeszcze kilka innych
sadzonek świeżo kupionych w szkółce ogrodniczej) i starannie dookoła obrzezał z
kory, śliwki-samosiejki gdzie popadnie, złota reneta, owoców której nie zdążyłem
się doceniać, bo którejś mroźnej zimy, nocą, jej pień pękł wzdłuż z wielkim
hukiem. Wreszcie dwie potężne grusze, posadzone raczej by ocieniały dom niż
dawały owoce - te bowiem smak miały mdły i cierpki zarazem, choć nadawały się do
suszenia.
Na końcu sadu znajdowała się droga dojazdowa do domu, ordynarna, nic
szczególnego, z głębokimi koleinami i wysokimi, porośniętymi trawą przydrożkami.
I jeszcze przed samą bramą kępa wysokich dzikich czereśni i kasztanowiec. W ich
cieniu, w upalne letnie dni, stawiano wozy lub przywiązywano krowy do dojenia,
by nie zapędzać ich do obory.
Inne tematy w dziale Rozmaitości