Świniobicie odbywało się pod jesień, gdy nie było już pilnych prac polowych, a
świnia, specjalnie dobrana, tuczona była intensywnie od lata. Co jakiś czas
znawcy przeprowadzali inspekcję deliberując nad wagą i grubością słoniny. Można
powiedzieć, że na jakiś czas stawała się okoliczną celebrity, sąsiedzi wiedzieli, u kogo i w jakiej kolejności odbędzie się rzeź.
Rozbijano deski zagrody i trzech chłopa taplając się w gnoju, a to ciągnąc tucznika za uszy, a to popychając go od tyłu starali się wypędzić go z chlewa.
Zakładano mu na tylną nogę postronek, ale jak był niechętny opuszczaniu chlewa,
tak na świeżym powietrzu dostawał animuszu i wyrywał się skutecznie na wolność.
Wianuszek uzbrojonych w tłuki mężczyzn rozsypywał się, wszyscy rzucali się w
pogoń za zwierzęciem, które świadome zagrożenia i obłąkane ze strachu pędziło
przez podwórzu szukając ucieczki przed prześladowcami.
Należało w biegu, dobrze wymierzonym, szerokim i silnym zamachem trafić w głowę
i ogłuszyć świnię. Zazwyczaj jeden, do tego źle wycelowany, cios nie wystarczał.
Pod płotem stały kobiety i dzieci przyglądając się widowisku.
Gdy wreszcie ogłuszone, nieprzytomne zwierzę padło, któryś z katów z mozołem
podrzynał mu nożem pachwinę. Z rzucającego się w drgawkach ciała do podstawionej miednicy spływała pieniąca się, ciepła krew. Aż wreszcie długim metalowym szpikulcem wbijano się w serce, by dokonać dzieła.
Teraz któraś z kobiet zabierała miednicę, by zacząć przygotowywać kaszanki i
salcesony. Krew mieszano z kaszą gryczaną i przyprawiano solem i pieprzem.
Tylne nogi przecinano wzdłuż, w przecięcia wpychano orczyk z przywiązanymi
postronkami i ciągnięto ciało do poddachu przy oborze, gdzie zawieszano je na
wysokiej belce. Wiechciami zapalonej słomy opalano skórę ze szczeciny i
rozpłatywano brzuch, ostrożnie, by nie zanieczyścić wnętrzności żółcią.
Do balii lub szaflika wyjmowano jelita, napełnione odchodami, żołądek, pęcherz,
wątrobę, nerki i serce. Te wrażliwe na zepsucie części trzeba była jak najprędzej oczyścić i zużytkować.
Pęcherz. natarty grubo solą i oczyszczony do przezroczystej błony, nadmuchany słomką, przeprowadzoną przez cewkę moczową służył nam, dzieciom za piłkę przez kilka najbliższych dni. Pachniał szczynami i surowizną.
Któraś z kobiet płukała starannie jelita. Część z nich napełniano przygotowanym
uprzednio nadzieniem, kaszanki wkładano do brytfanki i wstawiano do rozgrzanego
pieca chlebowego. To już była domena babci.
Była chwila odpoczynku na papierosa i komentarze na temat grubości słoniny. Na
trzy, czy na cztery palce?
Bezwładny zewłok opuszczano ostrożnie na czystą słomę i wuj przystępował do
ćwiartowania, ważenia i dzielenia. Sąsiedzi odchodzili z przypadającą im z
rozliczeń rąbanką.
Kobiety zabierały się do solenia kawałów mięsa, układanych ciasno w wielkim,
żeliwnym, pobielanym od środka saganie, zakopywanym w chłodnej piwnicy. Było
stamtąd mięso do kapuśniaków i zup, o charakterystycznym smaku i zapachu starzyzny.
Kawałki słoniny babcia smażyła na patelni z cebulą i pływającymi w tłuszczu
skrawkami świeżego mięsa.
Z piwnicy wynoszono schłodzoną ćwiartkę wódki lub spirytusu rozrobionego z
miodem albo sokiem malinowym, na talerze krojono pajdy chleba, sałatkę z
pomidorów i cebuli, mizerię. Na stół wystawiano brytfanny z parującą kaszanką i
półmisek z pływającymi w tłuszczu skwarkami i kawałkami świeżego, nieco
gumowatego mięsa.
Zasiadano do stołu.
Zapadał zmierzch.
Jeszcze przy świetle lampy naftowej babcia kroiła mięso na kiełbasy, soliła połcie słoniny, które wynoszono na strych i wieszano u krokwi.
Jeśli pogoda następnego dnia pozwalała wynoszono na dwór stół z przykręconą
maszynką do mięsa. Przez specjalną nastawkę napełniano powoli kręcące się zwoje
jelit grubo mielonym nadzieniem z szynki.
Na środku podwórza rozstawiano przenośną wędzarnię. U dołu rozpalano palenisko z wilgotnych, wonnych polan wiśniowych, u góry na poprzecznych kijach rozwieszano pęta kiełbas. Górą uchodził sino-niebieski dym.
Inne tematy w dziale Rozmaitości