(...)
Gen. Jaruzelski związał się ze złem mając lat około dwudziestu. Oczywiście, nie jest to jeszcze powód do potępienia. Zawierucha wojenna, złowrogi cień upadającej III Rzeszy, młody wiek - wszystko to wypada uznać za okoliczności łagodzące i usprawiedliwiające. Jakkolwiek nie może nie dziwić fakt, iż człowiek pochodzący z rodziny ziemiańskiej, wychowany ewidentnie w duchu patriotycznym w gimnazjum ojców Marianów, wywieziony przez najeźdźcę w głąb Rosji i tam poddany co najmniej poniewierce, dokonuje akurat takiego wyboru. Albowiem znane są setki przypadków ludzi, którzy po analogicznych doświadczeniach powzięli do prześladowcy dozgonną odrazę i wolę walki z nim.
To, co budzi poważne zastrzeżenia i staje się podstawą głównych zarzutów pod adresem gen. Jaruzelskiego, to jego losy zaraz po wojnie: a więc udział w walkach ze zbrojnym podziemiem i dalsza, szybka kariera po szczeblach nowej, narzuconej władzy. Tu właśnie jest kluczowy punkt jego biografii. Bo to właśnie w tym czasie potwierdził on swój wybór, którego być może dokonał był jeszcze nie w pełni świadomie; w tym właśnie momencie rzucił on swoje przyszłe losy na szalę - jednoznacznie i z wielkim zaangażowaniem opowiadając się po stronie najeźdźcy niosącego przemoc, zniewolenie i biedę.
Różne bywają pobudki i motywy wiązania się z nieprzyjacielem. Różne są oblicza i przypadki kolaboracji. Wymieńmy dwa, które mogłyby tu wchodzić w grę. Pierwszy sprowadza się do tego, iż z jakichś powodów - ideowych lub osobistych - przyznaje się wrogowi rację, czyli, inaczej mówiąc, nie uważa się go za wroga (jest to np. przypadek księcia Janusza Radziwiłła albo Targowiczan). Drugi polega na tym, iż widząc miażdżącą przewagę wroga idzie się na daleko posunięty kompromis w celu osłabienia jego agresji (tu można by wymienić np. Aleksandra Wielopolskiego albo bardzo szczególny wypadek Adama Czerniakowa). Jednanie się lub układanie z wrogiem zawsze jest aktem dwuznacznym, podejrzanym, budzącym kontrowersje. Jeżeli jednak przypadek drugi stanowi autentyczny i dramatyczny problem i rzadko poddaje się jednoznacznej ocenie, to przypadek pierwszy - przynajmniej w historii Polski - jest chyba bez wyjątku napiętnowany hańbą. Tak się bowiem złożyło, że mocarstwa, które w ciągu tysiącletnich już dziejów polskiej państwowości narzucały Polsce swoje rządy i wpływy, nie niosły wraz sobą żadnych takich wartości, które można byłoby uznać za pożyteczne lub przynajmniej nie szkodliwe dla narodu, lecz, przeciwnie, sprowadzały nieszczęścia i wyrządzały szkody.
Którym przypadkiem służenia wrogowi jest przypadek gen. Jaruzelskiego?
Czy żołnierz ten i polityk, świadomy łajdackiej i szaleńczej natury agresora, z premedytacją został jego namiestnikiem, aby karcąc i poszturchując buntujący się własny naród, osłaniać go w ten sposób przed stokroć dotkliwszymi razami ze strony swego mocodawcy?
Czy też był on raczej tym, który przyznawał obcemu mocodawcy rację? Który wierzył, że zależność Polski od Rosji Sowieckiej jest dla Polski korzystna? Że rewolucja proletariacka, pod której sztandarem Rosja do Polski wkroczyła, przynosi wyzwolenie mas pracujących, sprawiedliwość i niespotykany dotąd w dziejach dobrobyt? Że pod protektoratem Rosji Sowieckiej Polska kwitnie, rozwija się i jest bezpieczna jak jeszcze nigdy?
Gen. Jaruzelski chciałby być postrzegany oczywiście jako ofiarny dobrodziej narodu. Dlatego przemilcza konsekwentnie wszystko, co składa się na całą jego długą i efektowną karierę, i koncentruje się wyłącznie na jej ostatnim okresie, którego dominantą był wprowadzony przezeń stan wojenny. Albowiem tylko w tak wyodrębnionym, wąskim kontekście, tylko na tle sytuacji traktowanej nie jako naturalna konsekwencja minionych 35 lat, lecz jako pewna samoistna batalia, w gąszczu tysiąca drobnych faktów, posunięć, decyzji i zwrotów, może on stwarzać wrażenie, iż był dla Polski opatrznościowym mężem, tragicznym przywódcą narodu, zmuszonym bić podopiecznych, aby nie zostali zabici.
Gdy się jednak ten kontekst poszerzy, gdy obejmie się wzrokiem, z jednej strony, całą przeszłość, której stan wojenny był tylko pewną kulminantą (zresztą nie pierwszą), a z drugiej, czas, jaki nastąpił później, mniej więcej do roku 1990, gdy rozpadł się z hukiem "obóz postępu", a w ślad za nim jego opoka: "niezwyciężony Związek Rad", stanie się jasne, że autoportret gen. Jaruzelskiego powielony przez oficynę BGW, francuskie wydawnictwo Lattes, a także różne gazety i czasopisma, polskie i zagraniczne, w setkach tysięcy kopii nie jest prawdziwy ani wiarygodny. Żeby uwierzyć w zaprezentowany przezeń autoportret, tworzony w roku 1992 na użytek III Rzeczypospolitej i postkomunistycznej Europy, trzeba by mieć choć nikłe przesłanki na to, iż pełniąc rozliczne funkcje w aparacie władzy, a zwłaszcza funkcję głównego namiestnika, kiedykolwiek uczynił był coś, co byłoby nie po myśli mocodawcy lub co świadczyłoby o prowadzeniu własnej gry mającej znamiona działania na rzecz prawdziwego dobra kraju (a nie dobra w pojęciu zaborcy), lub co wskazywałoby przynajmniej na jego negatywny stosunek do żądań i dyrektyw płynących z Moskwy.
Tego rodzaju zachowań ani czynów jednak nie widać. Widać natomiast niezachwiany lojalizm przyjmujący nieraz formy żałosnego serwilizmu, widać ogromną dyscyplinę i determinację w realizacji wyznaczonych celów, i widać wreszcie... wielką ambicję.
Nie, nie ma podstaw do stwierdzenia "walenrodyzmu" w przypadku gen. Jaruzelskiego - tak uparcie od wielu lat przypisywanego mu przez grono jego popleczników przy wydatnym jego udziale. Są natomiast podstawy do stwierdzenia wielkiej zręczności w manipulowaniu własną osobą, w technice asekuracji, w posługiwaniu się koniunkturą w taki sposób, by zapewniając sobie zawsze kluczową strategicznie pozycję nie utracić nigdy możliwości odwrotu i zachować starannie wypracowany image "czystych rąk".
Gen. Jaruzelski był namiestnikiem wrogiego Polsce mocarstwa nie w intencji amortyzowania jego presji i moderowania poczynań, które postrzegał był jako niegodziwe, lecz z przekonania o słuszności doktryny wyznawanej i realizowanej przez to mocarstwo, z uznania jej i jego racji, ze świadomej akceptacji ich interesów. No i naturalnie z własnej wybujałej ambicji. Gdyby nie ta ambicja, gdyby nie paląca żądza władzy, może nie zaszedłby tak daleko i nie doszłoby do tego, że podniósł rękę na rodaków w geście rzekomego uchronienia ich przed większym złem.
6
Mógłby tu paść - z przeciwnej strony - znany i powtarzany wielokrotnie argument:
Polska dostała się pod panowanie Rosji Sowieckiej w wyniku zdrady Zachodu, który zmęczony II wojną, nie chcąc ryzykować zaostrzenia konfliktu z komunistycznym molochem, którego rozpędzone ofensywą wojska znajdowały się w samym centrum Europy, i w trosce o własną wygodę - zwyczajnie umył ręce: przeznaczył tereny na wschód od Łaby na straty, oddał je, jak się oddaje blotkę w grze. W tej sytuacji byłoby czystym szaleństwem - zresztą w ogóle niepodobieństwem - stawianie jakiegokolwiek oporu najeźdzcy. Sprzedana przez Zachód Polska musiała być sowiecką kolonią, a skoro tak właśnie zawyrokował niesprawiedliwy, cyniczny świat, to w kraju musiał ktoś podjąć to wyzwanie, czy mu się to podobało, czy nie. A zatem musieli być namiestnicy, musiała być kolaboracja. Toteż odpowiedzialność i odium za to spada nie tylko na agresora i na tych, co poszli z nim na ugodę i współpracę, lecz również na Zachód, na cały cywilizowany świat, który w swym egoizmie albo naiwności przystał na ten stan rzeczy, podpisał układ i przestrzegał jego ustaleń. Namiestnicy-kolaboranci w Polsce w okresie 1945-1990 byli tyleż z sowieckiego, co zachodniego nadania, albo ściślej: z sowieckiego nadania, z zachodnim przyzwoleniem. Oto prawda o powojennych dziejach Polski. Jeśli więc osądzać teraz namiestników-kolaborantów, to osądzać ich tylko w tym wymiarze - na tle zmagających się ze sobą okrutnych i wyrachowanych potęg, czyli w kontekście totalnej amoralności ludzkości i świata. Inny osąd nie ma sensu.
Na argumenty te odpowiadamy:
Amoralność czy nawet podłość świata nie może stanowić miary, według której oceniamy nasze wybory i postępki. Gdybyśmy taką miarę stosowali, można by usprawiedliwić każde świństwo. W ogóle wszelkie nasze wybory, postępki i zachowania straciłyby jakikolwiek ludzki sens. Stałyby się "odruchami naturalnymi", "tropizmami", analogicznymi jak odwracanie się liści w kierunku światła lub zjadanie własnego potomstwa u niektórych gatunków zwierząt (por. Próby świadectwa Jana Strzeleckiego). Fakt, że świat skazał Polskę na los nieuchronnie nacechowany zdradą i różnego rodzaju niegodziwościami, nie usprawiedliwia jeszcze nikogo, kto się tych rzeczy dopuszcza. Tak samo jak świadomość naturalności występku ("mord, kradzież i gwałt istaniały od początku świata i zawsze będą istnieć, ponieważ należą do jego natury") bynajmniej nie uprawnia do jego popełniania.
Dziś rozpatrujemy życiorys człowieka, który nie tyle podjął się (w rozumieniu: z największymi wewnętrznymi oporami) roli namiestnika wrogiego nam mocarstwa, lecz który, przeciwnie, podjął ją (w rozumieniu: z przekonaniem i ochotą) i bardzo gorliwie następnie wypełniał. Owszem, wiemy, że gdyby nie był to on, byłby to ktoś inny. Czy byłby gorszy, czy lepszy - na to pytanie, rzecz jasna, niepodobna odpowiedzieć. Ocenić można jedynie fakty i czyny dokonane. Te zaś per saldo nie przemawiają na korzyść gen. Jaruzelskiego. Jego zasługi i cnoty są co najmniej wątpliwe, natomiast słabości, przewinienia i błędy - oczywiste i ciężkie. Przeważają na szalach Temidy.
Powtarzamy dzisiaj to wszystko od podstaw, jeszcze raz - nie bez znużenia - przepowiadamy całą tę litanię stwierdzeń, zarzutów i sądów w odpowiedzi nie na fakt samoobrony, do jakiej przystąpił obwiniony, lecz na sposób, w jaki ją przeprowadza.
Gen. Jaruzelski, sam przeciwnik wolności słowa, a w każdym razie ktoś stojący przez całe aktywne życie po stronie tych, którzy ludziom o odmiennych poglądach, a zwłaszcza własnym ofiarom odmawiali prawa głosu, korzysta obecnie z tego dobrodziejstwa zwalczanej przez siebie demokracji, jakim jest swoboda publicznego wypowiadania się. Udziela wywiadów pismom o wielkich nakładach, pokazuje się w mediach, ogłasza wreszcie książkę, w której przedstawia swoje racje. I we wszystkich tych wypowiedziach nie ma choćby cienia świadomości zasadniczej życiowej pomyłki, nie ma cienia zrozumienia zła, w którym uczestniczył i które czynił. Jest to obrona obwinionego, który nie pojmuje istoty swojej winy albo udaje, że jej nie pojmuje. Jest to obrona-atak, jakże charakterystyczna dla formacji, do której przez lata przynależał, obrona-podtrzymanie-racji, a nie obrona-usprawiedliwienie czy choćby wytłumaczenie. Nic stąd dziwnego, że nie ma w niej również skruchy ani poczucia przegranej, lecz duma, pewność siebie, a nawet elementy buty. I - wielka doza goryczy. Ale goryczy nie tej, co płynie ze świadomości zrobienia fałszywego kroku, zabrnięcia w ślepy zaułek, fatalnego zbłądzenia, lecz z poczucia... krzywdy, z poczucia niedocenienia, z poczucia niesprawiedliwego odrzucenia.
Nie, nie tak, panie generale. Jeśli chce być pan wysłuchany przynajmniej ze zrozumieniem, jeśli rzeczywiście chce pan pojednania ze społeczeństwem, musi pan radykalnie zmienić ton, musi pan prawdziwie przewartościować całe swoje życie i dokonane w nim wybory. To nie może być ten język, te kategorie myślenia, ten rodzaj erystyki, korzystającej z arsenału nierzetelnych, bałamutnych chwytów polemicznych, dawno zresztą obnażonych i opisanych przez logikę.
Jeśli ma to być spowiedź, powiedziane musi być w niej wszystko. Jeśli ma to być dialog, musi być prawdziwy partner, a nie rozmówca dobrany, zadający ustalone wcześniej pytania.
I na zakończenie jeszcze jedno: rzecz raczej z dziedziny estetyki aniżeli logiki, etyki i polityki. Kwestia stylu i smaku. Jeśli istotnie myśli się o samobójstwie, lecz odstępuje się od tego zamiaru, to raczej głośno się o tym nie mówi. A już na pewno nie kładzie się tego rodzaju wynurzeń na papier i nie umieszcza na okładce jako reklamowej przynęty. Ludzie honoru tak nie postępują.
1992
Czytaj całość
Inne tematy w dziale Polityka