Kilka dni temu w Pensylwanii odbywały się wybory municypalne. To właśnie w tym stanie w jakiejś mierze zdecydowało się zwycięstwo Donalda Trumpa. Przez trzydzieści lat w Pensylwanii wygrywali demokraci. Obecnie w rejonach, które rok temu poparły Trumpa, tym razem bardzo zdecydowanie zwyciężyli jego przeciwnicy. Co się stało?
Republikanie postanowili udawać, że nie mają wiele wspólnego z własnym prezydentem, chcą stabilizacji i są niezwykle umiarkowani. Tymczasem demokraci zmobilizowali się pod hasłem odwojowywania Ameryki. Jeździli od domu do domu i przekonywali, że trzeba wyrwać USA z rąk nowego prezydenta. To wystarczyło. Potwierdziła się głoszona przeze mnie teoria, że w krajach o w miarę stabilnych systemach demokratycznych (zaczyna zaliczać się też do nich Polska) o zwycięstwie nie decydują przepływy wyborców z partii do partii, lecz mobilizacja własnego elektoratu. Po prostu trzeba bardziej podobać się swoim. Oczywiście system polityczny w USA bardzo różni się od polskiego, ale jego podstawowa cecha – podział na dwa obozy – jest podobna.
Jeżeli Trumpa wyniosła neokonserwatywna rewolucja, to znaczy, że wyborcy republikańscy chcą takiej rewolucji. Nie można odcinać się od konia, na którym zaczęło się galop.
Podobnie, choć trochę lepiej, jest w Polsce. PiS pozyskał nowych wyborców, niewielu, ale jednak jest to grupa widoczna. Nie gwarantuje ona jednak niczego, póki nie przyjmie wartości charakterystycznych dla całej formacji. To potrwa. Bazą PiS-u pozostaje blisko jedna trzecia Polaków, którzy wyznają wartości głoszone przez tę partię. PiS wygrał przede wszystkim dlatego, że ponad połowa wyborców z jego potencjalnego elektoratu poszła głosować. Obecna opozycja dwa lata temu zdemobilizowała swoich wyborców i choć miała nawet większy niż PiS potencjał, przegrała z kretesem. Trzeba o tym pamiętać, bo w przyszłym roku rozpoczyna się wyborcza seria. Zadowolenie z sytuacji gospodarczej jest bardziej czynnikiem demobilizującym opozycję niż mobilizującym własny elektorat. Swoim trzeba zaproponować silne idee. Na pewno zalicza się do nich bezpieczeństwo Polski, patriotyzm oraz nasza suwerenność. Ważna jest rozmowa z ludźmi, dotarcie do jak największej ilości własnych wyborców. Kluczowe jest znalezienie lokalnych liderów. To są realne czynniki mobilizacyjne.
Amerykańscy patrioci znaleźli się w pułapce między elektoratem, który mogli pozyskać, a swoim z ostatnich wyborów. W Pensylwanii źle wybrali i zapłacili za to wielką cenę. To dobra nauczka również dla nas.
Tekst pochodzi z najnowszego tygodnika "Gazeta Polska" nr 46/2017 z dn. 15.11.2017 r.