Na pierwszy rzut oka brzmi to wesoło, ale wesołe nie jest. Oczywiście Jarosław Gowin jako filozof może mieć do prawa stosunek nieco lekki, podobnie jak inny filozof - Janusz Palikot - do wartości materialnych (oficjalne słowa prokuratury), ale to jakby nie jest dobrą rekomendacją do zajęcia fotela ministra sprawiedliwości. Ostatecznie omnibusem minister być nie musi (Graś, Nowak, Mucha - przykłady można mnożyć) ale ma na swoich usługach armię prawników i ludzi obeznanych w przepisach, którym my wszyscy płacimy ciężkie pieniądze za dobre wykonywanie swojej pracy. A swoją pracę nie zawsze wykonują tak, jak powinni.
Wiadomo - w sprawie Amber Gold mamy do czynienia nie z rzeczywistą, poważną i skrupulatną interwencją Państwa jeno z medialną hucpą na użytek gawiedzi, byleby tylko stworzyć pozory, że "coś się dzieje". Dlatego też słyszymy z Warszawy gniewne pohukiwania, zapowiedzi kontroli, obietnice ukarania winnych - cóż z tego, że stanowczo poniewczasie. Dlatego też Jarosław Gowin - zupełnie niewiarygodnie jak na człowieka tak łagodnego z oblicza - marszczy brwi i planuje posprzątać gdańską stajnię Augiasza. Stąd wielokrotnie zapowiadał w mediach, że akta spraw karnych Marcina P. powędrowały z Pomorza do Stolicy, aby juryści resortu mogli się z historią tych sądowych fars w spokoju zapoznać. Na pierwszy rzut oka - wszystko jest w porządku. Państwo po raz kolejny "zdaje egzamin".
Na wiosnę tego roku jednak - a zatem za wiedzą i błogosławieństwem zarówno Gowina jak i jego współpracowników - znowelizowano ustawę o ustroju sądów powszechnych. Jeden z rozdziałów mówi jasno: nie ma żadnej możliwości, aby akta procesowe wychodziły z sądu i były przesyłane do ministerstwa do skontrolowania przez tamtejszych urzędników. "Dziennik Gazeta Prawna" cytuje byłego ministra Ćwiąkalskiego, który wskazuje na - w zamyśle - wzmocnienie tymi nowymi przepisami niezależności i niezawisłości sądów od władzy wykonawczej. Profesor Ćwiąkalski nie ma żadnych wątpliwości, że już żądanie wydania tych akt, a co dopiero ich przesłanie do Warszawy było złamaniem prawa, które sam Gowin współtworzył i pod którym składał zapewne niejeden podpis.
Resort oczywiście nabrał wody w usta, ale podobno podstawą prawną do wydania tych akt był artykuł głoszący - teraz proszę o uwagę - że prezes sądu może udostępnić akta "...zainteresowanemu dziennikarzowi, historykowi czy pełnomocnikom stron...". Ot, taka swoista falandyzacja prawa przez urzędników - jak widać dobre wzorce nigdy nie zginą. Być może jednak Jarosław Gowin rzeczywiście chce na ten temat napisać artykuł prasowy - wówczas zwrócę honor. Tak czy siak - całe przesłanie akt odbyło się nielegalnie i z pogwałceniem prawa.
Niby drobiazg, ale drobiazg symptomatyczny: oto żyjemy w Kraju, w którym minister sprawiedliwości albo nie zna (co jest złe) prawa albo też świadomie je łamie (co jest jeszcze gorsze) - bo "góra" naciska, a premier musi na konferencji prasowej pochwalić się dziennikarzom swoją gniewną postawą i strugać absolutnie przejętego i zdeterminowanego w wyjaśnieniu tej sprawy. To że przy okazji kompromituje Jarosława Gowina i wielu urzędników - cóż, po trupach do celu. A celem tym musi być stwarzanie wrażenia, że Państwo "zdało egzamin".
Jak zdawało, to się od wczoraj dowiadujemy w coraz bardziej skandalicznych doniesieniach z cmentarzy. Strach pomyśleć, na ile jeszcze rzeczy będzie musiał przymknąć oko Jarosław Gowin, ile ustaw i praw złamać, byleby Donald Tusk zachował pozę zafrapowanego męża stanu.
Inne tematy w dziale Polityka