Pewnie to nie pierwszy i nie ostatni przykład, ale zawsze wart opisania. Tym bardziej, że gdzie człowiek ucha nie nadstawi, tam dobiegają go uspokajające okrzyki : "Państwo zdało egzamin" czy bardziej drastycznie "Mamy sprawny, świetnie funkcjonujący Kraj" (czego oczywiście podczas okresu dwuletniej poruty 2005-2007 nie było). Nie sposób przy tym nie odnieść wrażenia że ów rząd amatorów i leniuchów tak mocno skupia się na udowadaniu wszystkim - patrzcie, jak jest dobrze - że zapomina o wytężonej codziennej pracy. Po raz kolejny też zastanawiać musi, na co właściwie Polakom ta armia radców prawnych, prawników i innych "kancelarii zewnętrznych" (te osobliwie obławiają się przy Hannie Gronkiewicz-Waltz, która jednak nie jest skłonna dzielić się konkretnymi wyliczeniami, "bo nie"). Kosztuje taka armia zaciężna krocie, a co rusz słyszymy o mniejszej czy większej kompromitacji związanej z tym, że ktoś nie dopełnił jakiegoś obowiązku. Przy czym w zamian za takie niedopełnienie nie słyszymy o dymisjach czy naganach, jeno o tym, że jest "fajnie". Nie dziwota więc, że w tym oceanie fajności możemy czegoś nie sprawdzić, czegoś nie podpisać, na coś machnąć ręką. Fajność ma to do siebie, że jest luźna.
"Rzeczpospolita" donosi dziś o tym, że Edward Zalewski - członek Krajowej Rady Prokuratury - zasiada w niej de facto nielegalnie. Można oczywiście wzruszyć ramionami, że to z igły widły, bo rzecz rozchodzi się właściwie o jeden podpis, no ale ktoś powinien wszystkim legislatorom w Polsce dawać dobry przykład. Tym kimś jest Donald Tusk; niestety, "fajność" kazała zapomnieć o dograniu wszystkiego na ostatni przepisowy guzik. Zalewski jest reprezentantem prezydenta w rzeczonej Radzie (przy okazji jej szefuje, więc kompromitacja tym większa - żaden tam szeregowy członek, którego nazwiska poza rodziną nikt nie kojarzy) - ale postanowienia Komorowskiego do dzisiaj nie kontrasygnował premier Donald Tusk. Analogicznie jest w przypadku Krajowej Rady Sądownictwa, gdzie nominat prezydencki Łukasz Bojarski też nie może się doczekać premierowskiej parafki. Jak widać, są rzeczy ważne i ważniejsze, ale zgodzicie się Państwo, że nie brzmi to za poważnie - decyzje odnośnie prawa wydają ludzie zasiadający w wysokich Radach prawem Kaduka. Że przez litość nie wspomnę, jak musi czuć się biedny sędzia Milewski. Jedynym jego grzechem była uprzejmość i dyspozycyjność, a o jego losie decydowali ludzie "nielegalni". Oceniając po jego tłumaczeniach odnośnie prowokacji dziennikarskiej, wygląda mi na osobnika wystarczająco butnego by zrobić wokół tego jakiś szum.
Wszyscy mam nadzieję pamiętamy wielki entuzjazm medialno-polityczny towarzyszący rozłączeniu prokuratury generalnej i Ministerstwa Sprawiedliwości. Oczywiście dzisiaj jakość pracy prokuratora Seremeta musi być oceniana bardzo różnie, ale generalnie kierunek był właściwy - owo mityczne "odpolitycznienie" prokuratury miało być pierwszym krokiem do normalizacji stosunków prawnych w Polsce. Rozreklamowano to wszystko do granic możliwości, a dzisiaj się okazuje, że poza wydmuszką "fajności" nikomu już nie chciało się przeprowadzić reformy od A do Z - stąd brak podpisów premiera. Podpisów, do których jest zobowiązany swoimi prerogatywami zawartymi w Konstytucji. Dziennikarze zapytali naturalnie Kancelarię Premiera, czy nie widzą tutaj jakowychś błędów ze swojej strony, niestety Tomasz Arabski - zajęty "klupaniem" sms-ów na sali Sejmowej - też nie znalazł czasu na skomentowanie sprawy, dowodząc jeszcze raz wysokich standardów panujących za rządów Donalda Tuska.
Prawnicy generalnie jak jeden mąż twierdzą, że obaj dżentelmeni zasiadają w swoich Radach nielegalnie. Rodzi to pewne wątpliwości prawne, na przykład oddanie uposażenia pobieranego na koszt Państwa przez okres dwóch lat. Na szczęście wielkiego bałaganu decyzyjnego spowodować to nie może, bowiem Rady podejmują decyzje kolegialnie i jeden nieważny głos zazwyczaj niczego nie zmienia. Mamy zatem polityków z ustami pełnymi frazesów o "Państwie prawa" a z drugiej strony tych samych polityków, którzy machną ręką i czegoś nie podpiszą. Nie ma tu może zbyt wielkiej winy samego Tuska - poza firmowaniem swoją twarzą takiego zamieszania - ale jest z pewnością wina dziesiątek urzędników, którzy jako biegli w prawie mogliby premierowi - historykowi wytłumaczyć, że jednak warto machnąć piórem w odpowiednim miejscu, żeby nie tworzyć nikomu nie potrzebnych precedensów.
Pan Edward Zalewski zdecydował się porozmawiać z dziennikarzami i też specjalnego świadectwa swoim kwalifikacjom nie wystawił; jako były prawnik "nic o tym nie wiedział" i właściwie "to nie jego problem". Przynajmniej do czasu, jak nie trzeba będzie zwracać uposażeń. Tymczasem w Kancelarii Premiera trwa poszukiwanie "winnych" i ustalanie jakiejś wersji. Trudne zadanie czeka tęgie premierowskie głowy, bo obsuwa jest ewidentna. Ale już nie takie rzeczy odwracano o 180 stopni, żeby wydawały się fajne.
By żyło się lepiej!
Inne tematy w dziale Polityka