Zapewne większość Polaków była kiedyś - choćby tylko przejazdem - na Górnym Śląsku. Pal licho, jeśli (zamykając oczy i wstrzymując oddech) przejechali jeno przez były dworzec PKP w Katowicach; gorzej, jeśli z dworca trzeba było wyjść, przebyć przegniłą, dziurawą kładkę nad jezdnią i zagłębić się w centrum wojewódzkiego miasta. A już całkowitym brakiem szczęścia i przekleństwem od losu można nazwać sytuację, gdy ktoś z zewnątrz musiał przejechać się śląską komunikacją miejską; doprawdy, przybysz z "Polski" musiał być - i jest do dzisiaj - zaszokowany poziomem technicznym niektórych autobusów, przede wszystkim zaś tramwajów. Numerów linii nie będę z litości podawał, ale są w dalszym ciągu na Śląsku trasy, gdzie jadąc "baną" człowiek cofa się do przeszłości, zachodząc przy tym w głowę, dlaczego rok w rok fundowane są podwyżki biletów - a w takiej Warszawie, na bilecie tańszym, można przejechać się niezłym tramwajem, dobrym autobusem albo metrem.
Głównym problemem komunikacji na Górnym Śląsku jest to, że służy ona politykom, nie społeczeństwu; tamtejszy związek przewozowy (KZK GOP) to nic innego jak przechowalnia dla obecnych i byłych prezydentów miast i działaczy partyjnych, nie mających akurat co ze sobą zrobić w życiu. Ta podziwu godna opiekuńczość wyrasta zresztą powoli na śląską specjalność - oto odwołany w referendum prezydent Bytomia (do znudzenia powtarzam - człowiek negujący podstawowe zasady demokracji, nawołujący do nie pójścia do urn) został w ekstraordynaryjnym trybie mianowany doradcą marszałka województwa do spraw edukacji. Pewną ironią może być fakt, że ze stolca bytomskiego odwołany został właśnie za fatalny stan szkolnictwa w tym mieście, ale zbieżność legitymacji partyjnych - PO naturalnie - obydwu dżentelmenów wyjaśnia chyba wszystko. Innym wesołym przykładem może być obecność w najwyższych władzach KZK GOP byłego prezydenta Chorzowa, który wsławił się za swojej kadencji mętnie tłumaczoną likwidacją linii tramwajowej - a zatem firma zatrudnia człowieka, który działał niegdyś na jej szkodę. Paradne. Wracając jednak do komunikacji : pojawiło się pewne światełko w tunelu. Nie ma co naturalnie wierzyć w nagłą poprawę jakości transportu, niemniej przynajmniej jak na dłoni można teraz zauważyć - nie bójmy się mocnych słów - pazerność śląskich samorządowców, na codzień mających usta pełne górnolotnych frazesów o wytężonej pracy dla swoich mieszkańców.
Oto prawnicy wojewody śląskiego zaskarżyli do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego diety, jakie prezydenci miast pobierali co miesiąc z kasy związku przewozowego. Dla przeciętnego Polaka to spora suma - niemal 3 tysiące złotych; dla ociekających w przeróżne "premie" i "nagrody" prezydentów to pryszcz. Zważywszy na wspominaną przeze mnie jakość transportu, zaaferowani samorządowcy powinni raczej dopłacać do kasy związku i mieć obowiązek podróżowania swoim produktem, tj. w garniturze od Armaniego pakować się do rozklekotanej "bany" i próbować znaleźć miejsce, które nie lepi się z brudu i rdzy. W każdym bądź razie - wojewoda stoi na stanowisku, że zgodnie z prawem diety należą się tylko radnym, prezydentom zaś nie. Prezydenci oczywiście zaprotestowali, bowiem "biorą te pieniądze od lat", a prezydent Chorzowa wręcz (znów PO) poczuł się na tyle urażony, że odwołał się od krzywdzącej i oburzającej decyzji sądu. Naturalnie też wszyscy włodarze miast jak jeden mąż (chociaż jest między nimi i dama) odmawiają komentarza do prasy, jakkolwiek przy innych okazjach nader gładko powtarzają o potrzebie pełnej jawności życia publicznego i kiwając głową zapewniają o prawie społeczeństwa do bycia wyczerpująco informowanym. Jak widać - dżentelmeni o pieniądzach nie rozmawiają.
Naturalnie można jakoś bronić polityków (choroba dotyczy zresztą przedstawicieli przeróżnych opcji) - przecież na posiedzeniach związku trwonią swój cenny czas i trudno się spodziewać, by robili to społecznie. Jest to pewien argument, gdyby nie oburzająca powtarzalność sytuacji; doprawdy, nie znajdzie się choćby jeden Ślązak, który nie miałby żadnych zastrzeżeń do poziomu komunikacji w jego regionie. I nie jest to żadne malkontenctwo, jeno - jak mawiała posłanka Beger - fakt autentyczny; prezydenci biorą (w skali roku) grube pieniądze za nic nie robienie, bo żadnych wymiernych efektów ich prac nie widać. Poza oczywiście podwyżkami biletów, bo na to jak najbardziej mają wpływ i ze swoich prerogatyw nader chętnie korzystają. Opublikowane właśnie oświadczenia majątkowe samorządowców nie pozostawiają wątpliwości : przez takie "chałturzenie" w przeróżnych związkach (komunikacja, wodociągi, kanalizacja, etc.) Nasi samorządowcy z "misją" dorabiają sobie grube pieniądze. Jak się to ma do ich obietnic i ich pokornej postawy z kampanii wyborczych - wiadomo.
Z pewnością istnieją narzędzia legislacyjne, mogące zabronić samorządowcom poświęcania swojego czasu na "dorabianie"; primo - mają masę obowiązków w swoich zaniedbanych miastach, secundo - nie wygląda to specjalnie elegancko wobec wyborców. Tylko który polityk zdecyduje się przegłosować coś, co może mu zaszkodzić w przyszłości? Przecież nie każdy ma w sobie tyle bezczelności co Roman Kosecki, utryskujący wczoraj w telewizji nad fatalnie skonstruowaną ustawą hazardową, narażającą kluby piłkarskie na straty milionów złotych - zapominając przy tym, że sam za nią głosował...
Inne tematy w dziale Polityka