Proszę wybaczyć ociekający dość tanim populizmem tytuł, niemniej - jak widać - skojarzenia z niegdysiejszą piosenką Kazika Staszewskiego są całkiem na miejscu, a cały krąg się zamyka; dawniej "mędrzec Europy" obiecywał każdemu obywatelowi dać w łapę grubą forsę, obecnie fraternizujący się z coraz bardziej skompromitowanym Wałęsą Donald Tusk skutecznie grubą forsę odbiera. Niby dwieście milionów w skali budżetu to niewiele, ale, jak mawiają prawdziwi twardziele z kina - tu chodzi o zasady.
Donald Tusk szedł do wyborów - i to szedł dwukrotnie - pod szczytnymi hasłami nowego otwarcia w Polskiej polityce. Przecież wszyscy doskonale pamiętamy: budujmy mosty, nie róbmy polityki, i tym podobne hasła. Oddając nawet piarowi co piarowskie i filtrując te obietnice wyborcze przez sito rozsądku, Tusk i jego kamraci uwiedli znaczną część Polaków właśnie obietnicami zmiany. Wizjami nowej jakości, nowoczesnego zarządzania Państwem, nadaniem całości "europejskiego" sznytu. Ludzie łykali to jak pelikany, bo usłużne media wszem i wobec trąbiły o bezeceństwach rządu Kaczyńskiego - a ten przekaz tak mocno wrył się w Polskie głowy, że do dzisiaj co drugi czy co trzeci Polak (tak tak, drodzy PiS-owcy: tych ludzi też musicie do siebie przekonać, z tym że raczej profesorem Glińskim niż Antonim Macierewiczem) drży z niesmakiem na wspomnienie tamtych "mrocznych" dwóch lat, chociaż zapytany o szczegóły swojej niechęci najczęściej tylko wzrusza ramionami. Było źle i już. Za Tuska miało być lepiej.
Nie jestem aż tak głupi, by wyrzucać premierowi niespełnione obietnice wyborcze; kampania ma swoje prawa, a jeśli ktoś jest na tyle zdeterminowany i pazerny na władzę (kocham te zarzuty pod adresem opozycji) by na chybcika zawierać ślub kościelny, to i wszystko Polakom opowie, byle tylko go wybrano. Wiadomo, że Donald Tusk zachował się tak jak Ewa Kopacz w sprawie Smoleńska; naopowiadał za dużo, pofantazjował, dał się ponieść obecności mikrofonów i kamer, a obecnie jest szczerze zdumiony, iż ludzie wyrzucają mu kłamstwa i oszustwa. Z wszystkich obietnic wyborczych jednak ta, o której mówi niniejsza notka była niemal najłatwiejsza do spełnienia, jako zupełnie niezależna od wszystkich czynników zewnętrznych typu kryzys.
"Lista wstydu" PO jest dokumentem jeżącym włosy na głowie; nepotyzm, kolesiostwo, układziki i nieformalne struktury jako żywo przypominają czasy słusznie minione, gdzie gwarancją kariery była tylko i wyłącznie legitymacja partyjna. To miało się za rządów Platformy zmienić, to właśnie obiecywał Donald Tusk - i oszukał Nas wszystkich okrutnie. Dwieście milionów złotych kosztowało wszystkich Polaków - Ciebie, mnie, sąsiada - wesołe rozdawnictwo publicznych posad i publicznego grosza przez znajomków lokalnych "królików". Donald Tusk uwiódł młodych obietnicami stworzenia warunków do podjęcia świetnej pierwszej pracy, wręcz zapowiadając powroty z emigracji zarobkowej; dzisiaj młodzi absolwenci stoją w kolejkach do urzędów pracy, a Państwowe stanowiska zajmują starzy partyjni wyjadacze, zajmujący się przeważnie "pierdzeniem w stołek" albo piciem monstrualnych ilości kawy. Młodzi zaś dostają pracę w administracji tylko wówczas, jeśli nosili za kimś teczkę, albo rzeczoną kawę komuś parzyli; później możemy obserwować w telewizji młodzieńców takich jak ów spłoszony Rosół z afery hazardowej, który nie potrafił nawet rozsądnie wyjaśnić posłom czym też się za Państwowe pieniądze zajmuje.
To jest w gruncie rzeczy największy zarzut dla Donalda Tuska: pal licho, gdyby wprowadzał na Państwowe posady znajomych-fachowców; na wspomnianej "liście wstydu" z pewnością kilka takich nazwisk ludzi pracowitych się znajdzie. Niemniej w znakomitej większości są to nie szanujący swojej pracy (trudno szanować coś, co dostało się bez konkursu i bez wysiłku), szkodnicy w Polskiej gospodarce, w Polskiej nauce, w Polskiej energetyce, w Polskiej kulturze...i tak dalej, i tak dalej. U mnie, na Śląsku, nazwiskami mogę sypać jak z rękawa; doprawdy, może to za mocne słowa, ale wszystko to przypomina strukturę mafijną z serialu "Zakazane Imperium" : tu działacz PO jest szefem czegoś, tam brat marszałka z PO jest szefem czegoś innego, gdzie się człowieku nie obejrzysz, tam natrafiasz na członków partii miłości. Niedługo desperacja niektórych dojdzie do punktu wrzenia, czyli do realizacji franklinowskiego hasła "Join or die" i będziemy mieli - znów analogia do nieboszczki PZPR - partię powszechną w Polsce.
Dlatego też - ponieważ są sygnały, że Donald Tusk czytuje to forum wymiany myśli - wielki apel do pana premiera. Ja rozumiem, że koledzy muszą się najeść i wyżywić swoje rodziny. Ja rozumiem, że wakacje na Teneryfie są lepsze niż wakacje w Suwałkach, a kredyt sam się nie spłaci. Ale bycie premierem nie polega na byciu miłym, tylko na byciu - potrafi pan to przecież, tyle razy (choć wybiórczo) dał pan tego próbkę - "bezwględnym". Ile jeszcze takich "list wstydu" trzeba będzie wydrukować, by ludzie przejrzeli na oczy i zrozumieli, co pan i pańscy koledzy zafundowali Polsce? Ile jeszcze milionów z Państwowej kiesy pójdzie precz, by nadworni dziennikarze - w tym zakochana po uszy Janina Paradowska (ta od skandalicznej, dostępnej w Internecie wypowiedzi: w zwłokach ofiar smoleńskich zaszywano śmieci, by rodziny mogły łatwiej rozpoznać ciała - dlaczegóż w powszechnej nagonce na Gmyza, ta "dama Polskiego dziennikarstwa" nadal jest fetowana za tak okrutne słowa?) pojęli, kogo popierają i kogo wynieśli dwukrotnie na premiera?
Wstyd mi za pana i za pana kolegów. Wstyd mi - podejrzewam, jak każdemu przyzwoitemu i uczciwemu człowiekowi - że kiedyś poświęciłem pana ugrupowaniu swój wyborczy głos. Oczekiwałem realnej zmiany, ale nie powtórki z PRL-owskiej rozrywki.
Inne tematy w dziale Polityka