Obserwator Polskiej dyplomacji może dostać swoistego kociokwiku. Z jednej strony słyszy się z prasy, radia i telewizji opowieści o tym, że Nasze kontakty z zagranicą kwitną, z drugiej strony pan Sikorski otrzymuje jakieś prestiżowe tytuły, z trzeciej strony pan minister uprzejmie prosi Unię Europejską o pomoc w naciskaniu Rosji w kwestii zwrotu wraku Tupolewa 154, jakby poddając w wątpliwość reklamowaną wszem i wobec skuteczność polityki zagranicznej, o przyjaźni z Rosjanami nie wspominając. Ponieważ jak zwykle myśli pana Radka chadzają własnymi ścieżkami, takie zachowanie po raz kolejny musi rodzić pewne pytania. Dlaczego akurat teraz Polski MSZ zaczyna domagać się tak stanowczo zwrotu - było nie było - swojej własności?
Pan Sikorski ma wiele wspomnień z rosyjskim sposobem myślenia. Począwszy od bycia w Afganistanie, gdzie zetknął się z sowiecką butą dążącą do podporządkowania sobie mniejszego kraju, przez niezapomnianą "strefę zdekomunizowaną" pod Bydgoszczą, aż do teraz, po kontakty na najwyższym szczeblu, kiedy pan Ławrow z wymuskaną grzecznością zbywa większość jego postulatów. Jak człowiek z takim bagażem doświadczeń mógł domniemywać, że Rosjanie pomogą w imię dobrych kontaktów z Polską - trudno powiedzieć, cóż go tak zaślepiło, by nie zwracał uwagi nawet na "przyjacielskie" szpileczki w rodzaju wałkowania sprawy katyńskiej (i wymierzania coraz boleśniejszych policzków rodzinom zamordowanych oficerów) na forum europejskiego trybunału, czy bezczelne nie przyjmowanie do wiadomości zaistnienia tzw. obławy augustowskiej. Czy tak postępują dwa zaprzyjaźnione, "dogadane" ze sobą kraje? Dlatego prośba o pomoc Unii Europejskiej - chociaż jest jednocześnie oficjalnym przyznaniem się do porażki dyplomatycznej i własnej słabości - to rzecz w dobrym kierunku, jakkolwiek nie można mieć złudzeń - Bruksela ma w tym momencie o wiele poważniejsze problemy na głowie, niż załatwianie za Polaków czegoś, czego sami dopilnować nie mogli, mydląc przy okazji oczy własnemu społeczeństwu o "idyllicznych" kontaktach z "pomagającą na wszelkie sposoby" stroną rosyjską. Pozostaje tylko to nieznośne pytanie - dlaczego teraz, co się zmieniło, próbowaliśmy z "przyjaciółmi" bezskutecznie prawie trzy lata i skończyła się Nam cierpliwość?
Czytałem kiedyś wywiad w sprawie nieco podobnej do opisywanej; wywiad przeprowadzono z panem pułkownikiem Milikiewiczem, PRL-owskim wojskowym, w latach 80-tych naczelnym inżynierem Wojsk Lotniczych. PRL-owski wojskowy - czyli człowiek, który na kontaktach z Rosjanami zęby zjadł; los umieścił go w komisji badającej przyczyny katastrofy samolotu Ił-62 "Kościuszko". Pan pułkownik zdradził receptę na "sukces" w rozmowach ze wschodnimi sąsiadami: nie szanują oni petentów, lokajów, ludzi uginających się przed nimi w ukłonach i załatwiających wszystko uniżoną prośbą; mimo, że Polacy byli wówczas de facto w garści Rosjan, udało im się swoją hardą postawą wywalczyć uznanie przez sowiecką stronę błędów w konstrukcji rozbitego samolotu. Pan Sikorski jest oczytanym człowiekiem; podobną receptę na rozmowy z Rosjanami - ta ich mentalność, dobra czy zła, nigdy się nie zmieniła - podawał choćby śp. profesor Wieczorkiewicz, przywołując przykład zawsze twardego w negocjacjach Gomułki, który dzięki takiemu zachowaniu cieszył się przez pewien czas solidnym mirem w środowisku Chruszczowa. Tak po prostu trzeba, nic się na to nie poradzi, albo jesteś (w granicach dyplomacji oczywiście) brutalny, albo tańczysz tak, jak ci zagrają - i jestem przekonany, że pan Sikorski o tym wiedział od dnia 10 kwietnia; z nieznanych przyczyn zdecydował się jednak traktować Rosję jako nieomal kraj europejski i boleśnie się na tym przeliczył. Stąd takie apele do Unii, krytykowane - chyba słusznie - przez opozycję od prawa do lewa.
Nietrudno też zrozumieć argumenty Rosjan - że wrak powinien pozostać w Rosji do czasu zakończenia śledztwa. Swoją drogą, jeśli rosyjska prokuratura wszystkie materialne dowody traktuje w sposób podobny do resztek Tupolewa, to nie wróżę tamtejszym sądom zbyt sprawiedliwych wyroków. I tu znów wraca się do tego trudnego pytania "dlaczego teraz". Po cóż rządowi Polskiemu akurat teraz ten wrak? By uspokoić opinię publiczną jakąś piarowską zagrywką? Co z nim zrobią, czy zostanie oddany Polskim śledczym, zamieniony na pomnik na Powązkach, przetopiony w hucie? Kołacze się dziesiątki pytań, z jedną tylko konkluzją: ktoś Nas oszukiwał, mówiąc, że jesteśmy w jak najlepszych stosunkach z Rosjanami. Jeszcze kilka miesięcy temu pan Sikorski wręcz alergicznie reagował na pytania o wrak, sugerując, że musimy zdać się na stronę rosyjską. Teraz zmienił swoje stanowisko o 180 stopni, w dodatku - co musiało być sporym ciosem dla jego ego - zaryzykował kolejną utratę twarzy w Brukseli, która i tak patrzy (przez pryzmat nierównych kontaktów z Rosjanami) na Polaków dość pobłażliwie, nie traktując Nas z takimi politykami u władzy specjalnie poważnie.
Siedzieć w głowie pana Sikorskiego nie zamierzam i nie potrafię, zatem nie wiem, co "ugryzło" go po tylu miesiącach od katastrofy; z pewnością nie była to samodzielna decyzja, a więc pan premier Tusk ma po raz kolejny jakiś plan na poprawę notowań rządu, bo - biorąc pod uwagę zapowiadane co kwartał "natychmiastowe" ściągnięcie wraku do Polski - w dobre intencje uwierzyć już trudno.
Śp generał Petelicki utrzymywał, że pan minister Klich - postać zarówno nie z jego, jak i nie z mojej bajki, ale jeśli byłaby to prawda, trzeba oddać mu sprawiedliwość - po katastrofie bardzo chciał włączyć do akcji struktury NATO, ale sprzeciwił się temu pan premier. Trochę szkoda, że wówczas działał jeszcze efekt "przytulenia" Władimira Putina; mając taką wiedzę, jaką mamy o Rosji od dziesięcioleci mogliśmy się spodziewać, że cała rzecz skończy się właśnie w taki sposób: nie mogąc poradzić sobie sami, poczęliśmy skarżyć się na Nasz los do Unii Europejskiej.
Inne tematy w dziale Polityka