Gdy przemawiał, sala skandowała "Wiesław". Najgłośniej pewnie skandowali ci, którzy opowieści o "Wiesławie" znali z pierwszej ręki, to jest posłowie z lewej strony sejmowej sali. Ale i PiS nie pozostawał dłużny w okrzykach, pan poseł Wipler nazwał nawet ministra kłamcą z trybuny sejmowej, za co został ofuknięty przez panią marszałek Kopacz - no, akurat ona na kłamstwie zna się jak mało kto, więc trudno polemizować z ekspertką. W tym miejscu muszę się moim Czytelnikom wytłumaczyć: zdaję sobie sprawę, że termin "Zielona Wyspa" jest już tak zgraną i wyświechtaną kartą, iż nie wypada ciągle przypominać tego - czas pokazał, że właśnie tym był - lapsusu pana premiera. No ale cóż, wymyślanie tytułów - co widać, słychać i czuć - nigdy nie było i nie będzie moją mocną stroną, także wybaczcie wszyscy, z panem Tuskiem na czele. Wróćmy przeto do ministra Rostowskiego.
Zasadniczo jest tak, że ilekroć się pana ministra posłucha, to skojarzenia z epoką "Wiesława" naprawdę nasuwają się same; jestem w stanie zrozumieć, iż każdy polityk otacza się dyskretnym nimbem propagandy sukcesu (trudno z tego powodu mieć do kogoś pretensje, no, może wówczas, gdy więcej czasu poświęca na kreowanie swojej wizji niźli naprawianie rzeczywistości) - niemniej wypadałoby, żeby świat za oknem chociaż trochę przystawał do fantazji, o których się opowiada. W przypadku pana Rostowskiego nie jest tak prosto; nie podważam broń Boże jego kompetencji czy wykształcenia - wierzę, że podwaliny teoretyczne ma niezłe - niemniej Nasz "desant z Londynu" ewidentnie się zagalopował jeśli chodzi o sławienie swych dokonań na ministerialnym stolcu. Bo to, czego może nie da się dojrzeć zza pancernej szyby nowiutkiego, czarnego BMW wygląda zupełnie inaczej, niż w wizjach (kto wie, może to są wizje profetyczne, nie przystające do dzisiejszych czasów?) pana ministra.
Gospodarka znacząco zwolniła - nie tylko zresztą PKB, czy takie wskaźniki jak eksport lub produkcja. Pora roku porą roku (odpadają prace sezonowe chociażby), niemniej GUS opublikował dane, które jasno mówią o tym, że tylko w samym listopadzie zatrudnienie zmniejszyło się o 0,3 procent w porównaniu z poprzednim miesiącem. Innymi słowy, pracę straciło niemal 13 tysięcy osób, co jest swoistym rekordem, bo dotychczasowa górna granica wynosiła 8 tysięcy. Poza tym zakończony niedawno listopad był już dziesiątym miesiącem z rzędu (!) gdy znacząco kurczyła się liczba etatów w przeróżnych przedsiębiorstwach; to zaś oznacza, że ostatni taki wskaźnik zatrudnienia zanotowaliśmy w fatalnym grudniu 2010 roku. Podobnie przykro patrzy się na wzrost średnich wynagrodzeń w sektorze przedsiębiorstw - ledwo 2,7 procent wyższych niż przed rokiem, a przecież dokładnie w takim samym okresie umownie traktowane ceny (towarów, usług i tym podobne) powędrowały w górę o 2,8 procent, czyli jakbyś człowieku nie kombinował, to i tak musisz dopłacać. O większych oszczędnościach mowy być nie może. Pensje zresztą nie nadążają nawet za inflacją, a prognozy ekonomistów nie pozostawiają złudzeń - wzrost pensji (jeśli w ogóle będzie!) będzie najniższy od 20 lat. Naturalnie, wspomniane ceny przez dwie dekady nie stały grzecznie w miejscu oczekując na lepsze czasy, czyli przed Polakami kolejny problem.
Piszę to wszystko nie dlatego, by daremnie wyzłośliwiać się, jakim to fatalnym ministrem jest pan Rostowski; nie mam żadnej gwarancji, że kto inny poradziłby sobie lepiej na jego miejscu. By oddać mu pewną sprawiedliwość, to on zdaje sobie sprawę, że oszczędności trzeba poszukiwać na gwałt (inna sprawa, że w mediach nigdy nie przyznaje się do fatalnego stanu finansów usprawiedliwiającego takie działania) - dlatego też jest wyjątkowo nielubiany przez sukcesywnie "okrajanych" ministrów. Ale wybaczcie, szef resortu finansów, który w budżecie całkiem serio zakłada konkretne - wyrażone liczbami - wpływy z fotoradarów, jest dla mnie człowiekiem mało poważnym; już abstrahując od znanych i dostępnych w Internecie słów pana premiera Tuska, który oskarża ówczesnego pana premiera Kaczyńskiego o chęć kontrolowania społeczeństwa za pomocą takich fotografujących maszynek. Dziś - w obliczu mizerii finansów publicznych - robi dokładnie to samo, a wszelkie patrole policji i ITD dostają z góry "prikaz" by łupić kierowców ile wlezie. Więcej w tym wielkiej improwizacji, niż konkretnego planu na poprawę budżetu, niestety.
Jak dla mnie - podstawowy problem z panem ministrem Rostowskim polega na tym, że nie wykorzystuje on do końca swojego wpływu na pana premiera; a ptaszki śpiewają, że jest jedną z nielicznych osób, z których zdaniem pan Tusk bardzo się liczy. Gdyby był odpowiedzialnym ministrem, godnym opiekunem Państwowych finansów, prośbą i groźbą zmusiłby pana premiera do poszukiwania oszczędności tam, gdzie naprawdę można je znaleźć: choćby w administracji (pamiętacie te nieudolne próby ustawowego 10% ograniczenia zatrudnienia?) rozrośniętej ponad miarę, choćby przez - co wielokrotnie PO obiecywała i nigdy nie spełniła - likwidację Senatu, choćby przez wstrzymanie premii dla ministrów (za co na przykład premię otrzymał pan minister Arłukowicz - konia z rzędem temu, kto wie). To niby są drobnostki, ale właśnie na takich drobnostkach można zebrać całkiem pokaźną sumkę - wie to każdy, kto próbował z ołówkiem w ręku analizować swój domowy budżet. Nie wspominając o pozytywnym odbiorze społecznym - no ale akurat w tym wypadku arogancja władzy jest już tak duża, że nawet wydawałoby się tak oczywiste sztuczki PR-owskie nie przychodzą jej do głowy.
A pan minister Rostowski? Cóż, nie bez kozery zapracowuje coraz bardziej na swoją ksywkę "Sabała"; nawiedza rozliczne studia radiowe i telewizyjne i snuje wciąż te same opowieści. Niestety - podobnie jak w przypadku oryginalnego "Sabały" - coraz mocniej oderwane od skrzeczącej rzeczywistości.
No ale tak sobie tu żartujemy, a pan Balcerowicz naprawdę zrobił świństwo z tym licznikiem w centrum Warszawy. Po co Polakom dokładać trosk? Przecież żyje się lepiej!
Inne tematy w dziale Polityka