O brzasku zobaczyłam na gałęzi jabłonki coś jakby gniazdo, o zadziwiającym, marchewkowym kolorze. Poprzedniego dnia go nie było. Podeszłam bliżej - gniazdo okazało się wielkim kłębem futra, zwisającym bezwładnie z gałęzi. Szturchnęłam toto palcem - otworzyło się jedno, fosforyzujące na zielono oko. Futro poruszyło się, pazurzata łapa zatoczyła łuk, nie trafiła. Obrażone futro odprostowało się, przybierając zwierzęcą postać, odwróciło się do mnie ogonem i przeniosło się na gałąź po przeciwnej stronie pnia.
Około południa zaczęło lać. Wyjrzałam przez okno - futro zwisało tam, gdzie je ostatnio widziałam. Wyglądało nad podziw smętnie - woda kapała z ogona i bezwładnych łap. Zgarnęłam jakiś ręcznik i udałam się na łowy.
Właściciel futra - kimkolwiek by nie był - nie miał najmniejszej ochoty zmienić miejsca pobytu. Zarobiłam potężną dawkę fuknięć, wściekłego wycia i ciosów łapą. Zrezygnowana powędrowałam po mleko. Miseczkę postawiłam pod pniem i poszłam sobie śmiertelnie obrażona. Po kilku godzinach mi przeszło i polazłam zobaczyć, co się dzieje - sytuacja na jabłonce nie uległa zmianie. Zwierz nadal zwisał, a mleko z miseczki wypłukał deszcz.
Stwór na gałęzi nie był zbyt rozmowny i nadal odmawiał jakiejkolwiek współpracy. Nie było wyjścia - zostawiłam zwierza swemu losowi.
Około północy pod drzwiami werandy rozległo się coś, co do złudzenia przypominało stoczniowe syreny. Wyskoczyłam z fotela, Wojtek poderwał się z łóżka. Ostrożnie wyjrzałam przez drzwi na werandę.
Na środku siedział zwierz i śpiewał. Niesamowitym, wilczym głosem. Był najwyraźniej sobą zachwycony, bo odrzucił łepek na grzbiet i z mordą w kółku napawał się swoją sztuką. U sąsiadów zapaliły się światła. Otworzyłam drzwi i wrzasnęłam na włochatego wokalistę. Zaskoczony zamilkł, spojrzał na mnie z urazą i z godnością wlazł do domu. Rozejrzał się i jednym susem wylądował na szafie. Pokręcił się w kółko, wywalił z kukiem pokaźny zestaw moich kijów, które tam zmagazynowałam na zimę i chyba zasnął.
- Weź latarkę – zażądał zaspany ojciec, stając w drzwiach - Coś się dzieje na podwórku! Pewnie znowu grabie kradną!
- Idź natychmiast! Ja będę bronić dziecka, a ty idź - bohatersko wypychała mnie za drzwi równie zaspana matka - Policję trzeba zawołać! Wyją w żywopłocie i czymś walą w przedpokoju!
Dla świętego spokoju, na bosaka, w ulewnym deszczu oblazłam podwórko i okolicę, przywitałam się uprzejmie z wybudzonymi Jureczkami i wreszcie dobrnęłam do domu. Moja bohaterska matka spała w swoim łóżku, a Wojtek zdążył wywalić ze skrzyni wszystkie klocki. Zaprowadziłam jako taki porządek, zagoniłam syna do łóżka i zaraportowałam ojcu, który nagle zmaterializował się w moim pokoju, że grabi i łopaty do śniegu nikt nie ukradł.
O świcie obudził mnie Wojtek:
- Alf... - wyszeptał z zachwytem, wskazując palcem na zwierza, siedzącego na gzymsie kominka.
Zaskoczona zamarłam. Na kominku siedziało coś dużego. Nawet bardzo dużego, biorąc pod uwagę to, że najprawdopodobniej było kotem. Sierść zdążyła wyschnąć i sterczała na wszystkie strony. Kolor miała zadziwiający - pomarańczowy w kruczoczarne paski. Spod grzywy na głowie wyglądały ogromne, zielone oczy, łypiąc na mnie niezbyt przyjaźnie. Zwierz pomedytował i biorąc zapewne mój bezruch za oznakę bezbrzeżnego szacunku skoczył prosto na mój brzuch, ugniótł, pokręcił się i runął jak długi. Spod futra rozległo się rytmiczne pomrukiwanie. Reszta zwierzyńca z respektem obserwowała gościa spod przeciwległej ściany.
Godzinę później ciężar zelżał, a mnie poderwały na nogi jakieś wrzaski zza ściany. Na środku kuchni stała moje matka odziana w jakąś dziwną koszulę nocną, ze ścierką z garści. Zza drzwi wyglądał osłupiały ojciec, a z ogromnego garnka na kuchence wystawała tylna część kompletnie niezrażonego zwierza.
- Zabierz TO!!!! - krzyczała na najwyższych obrotach matka - Wyżera bitki!!! Zabierz to!!!!!
- A co TO w ogóle jest?! - zainteresował się ojciec, podchodząc bliżej
- Z lasu! Z lasu! A mówiłam, ze nie powinniśmy mieszkać tak blisko lasu! Tu jest niebezpiecznie! Bobry, wilki, dziki, łosie - nakręcała się matka. Zwierz w tym czasie spokojnie wyławiał pazurem kolejną bitkę, z niesmakiem otrząsając ją z sosu- No, ale mnie nikt nie słucha! To dzikie zwierze, a w domu jest dziecko!!!! Zastrzel TO!!!
- Czym mam zastrzelić - przytomnie odrzekł ojciec - Kałaszem Wojtka?
- Mamo, to jest kot. Znalazłam go w nocy...
- W nocy! Gdzieś ty łaziła w nocy! Co ludzie powiedzą?! Słabo mi! Dajcie mi kropli, zrób herbatę! No i nie mam grzybów na Wigilię! Co ja zrobię bez grzybów?!
- Kupię grzyby w Polo, poczekaj, wygonię kota z garnka....
- Nie dotykaj tego! TO może mieć wściekliznę! Boże, dziecko na to patrzy! SKĄD WZIĘŁAŚ TO ZWIERZĘ?! W Polo są robaczywe!
- Trudno, będzie więcej protein - mruknęłam, ewakuując zwierza, który o dziwo zupełnie spokojnie dał się wziąć pod pachę.
Zostawiłam ojcu uspokajanie matki, podawanie kropelek i robienie herbaty. Padłam do netu, żeby zobaczyć, co do mnie właściwie trafiło. Najwyraźniej jakaś zadziwiająca krzyżówka... Jakby kot turecki z czymś, ale łeb ma jak spora doniczka... No i te uszy - jedno oberwane, ale drugie sterczące, z kłaczkiem na końcu. Zwierz spał spokojnie na mojej poduszce, rozwalony, z brzuchem do góry. Wygląda na udomowionego...
Złapałam za aparat, żeby zwierzę uwiecznić i dać znać w necie, że takie coś mam i chętnie oddam właścicielom, o ile tacy istnieją. Na widok obiektywu w przybysza wstąpił diabeł - z wrzaskiem zwiał na szafę. Dokładny opis zwierzaka brzmiał cokolwiek odlotowo, ale z powodu odmowy pozowania nie miałam wyjścia.
Przepytani na okoliczność kota sąsiedzi wzruszali ramionami - nikt go nie znał. Co więcej - nikt go nie chciał.
I tak zwierz - o roboczym imieniu Alf - od dwóch dni okupuje moją poduszkę. Obrażona mama przestała wpadać do mnie w najdzikszych godzinach, a jeśli już musi to - o dziwo - puka. Ojciec najwyraźniej pogodził się z istnieniem Alfa. Wojtek jest zachwycony, a pozostałe zwierzaki dziwnie zgrzeczniały. Innymi słowy - nie ma tego złego...
A gdyby komuś z Was na Mazurach zniknął kot o zadziwiającym wyglądzie i podłym charakterze, to wiecie, gdzie go szukać.
Kogo banuję - przede wszystkim chamów, nudziarzy, domorosłych psychologów i detektywów-amatorów. To mój blog i to ja decyduję, kto tu będzie komentował. Powinnam to zrobić dawno, teraz zabieram się za porządki. Dyskusja - proszę bardzo, może być na wysokich tonach, ale chamstwo i nudziarstwo zdecydowanie nie.
Anka Grzybowska
Utwórz swoją wizytówkę
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości