Voit Voit
69
BLOG

Piątek trzynastego

Voit Voit Rozmaitości Obserwuj notkę 53
Zaczęło się z samego rana -  o szóstej wstałam i z markotną miną obejrzałam wygasły piec CO. Poszłam po drewno na rozpałkę. W drewutni okazało się, że przez wybite okienko (dam głowę, że wczoraj było całe) zacinający deszcz zalał dokładnie wszystkie pracowicie porąbane szczapki. Porąbanie kolejnych okazało się dość problematyczne -  złamał się trzonek od siekiery. Czasu było za mało, żeby obsadzić nowy, więc podpałkę wycyganiłam od Jureczka. Mimo suchej podpałki piec odmówił posłuszeństwa -  zawaliła się sadza do czopucha, kitując skutecznie komin. Wybrałam sadze, smarując się jak nieszczęście, udało mi się wzniecić jakiś płomyczek i w biegu ubierając Wojtka pognałam do samochodu. Za godzinę byłam umówiona z lekarzem Ojca w szpitalu w Piszu.
 
Paliwo tankowałam wczoraj, więc do głowy mi nie przyszło sprawdzić, czy mam pełny bak. W połowie drogi do Piszu samochód zakaszlał, westchnął i zgasł. Stanęliśmy w jakimś lesie i zaczęłam kombinować. Wreszcie jakiś tirowiec zlitował się nad nami i zassałam mu z baku kilka litrów, żeby jakoś doczłapać na stację benzynową. Kilometr dalej coś zaczęło mnie ściągać na prawo -  złapałam gumę. W zapasie mam letnie, na kołach zimówki, wymieniłam, jakoś dało się jechać. Zadzwoniłam do lekarza Ojca, żeby uprzedzić o spóźnieniu: „Pan doktor miał wypadek -  poinformowano mnie na izbie przyjęć -  Nogę skręcił, to może się pani nie śpieszyć, bo nam retgen wysiadł i go wiozą do Giżycka. To co? Może jutro pani by zaszła?” Zajść nie zajdę, ale wpaść jutro wpadnę. Nic to -  jadę do Ojca. Po drodze łapie mnie na komórkę znajoma: „Słuchaj, drugi autobus do Rucian nie przyjechał, nie jedziesz przypadkiem do Piszu, bo nie mam jak do domu dojechać...” Odebrałam dziewczynę z dworca i pojechałam do szpitala. 
 
Pod szpitalem jakiś dziwny tłum samochodów, na korytarzach mnóstwo ludzi. Grypa -  nie wpuszczają na oddziały. Jakoś się udało i chyłkiem przemknęłam do Taty. Wojtek został z moją znajomą w samochodzie. Nie było mnie 10 minut, wracam, znajoma wykłóca się z jakimś gliniarzem. Podobno źle zaparkowałam. Po dłuższej dyskusji doszliśmy do wniosku, że jednak dobrze. 
 
Jadę dalej -  do skarbówki z lewym zwolnieniem lekarskim (nie mam czasu akurat teraz załatwiać niekończących się spraw urzędowych). Po drodze stacja benzynowa. Dolałam do pełna i poszłam zapłacić: „Nie ma pani gotówki, bo nam terminal szlag trafił i karty nie przyjmiemy?...” Nie mam, ale po przeciwnej stronie ulicy majaczy bank. Poleciałam, odstałam swoje przy bankomacie, wzięłam kasę. Za mną ustawił się sznurek wściekłych amatorów paliwa, trąbiący i złorzeczący. „Baba, cholera, nawet zapłacić nie potrafi -  wściekał się jakiś jegomość z fasonem pakując się tuż za moim zderzakiem pod dystrybutor. Z dużą satysfakcją obserwowałam w lusterku, jak ładuje się prosto w dziwny słupek ustawiony na rogu wysepki i rozwala sobie prawy kierunkowskaz z kawałkiem błotnika. 
 
W skarbówce poszło nadspodziewanie łatwo. Musiałam jeszcze podjechać do mojej 80 letniej przyszywanej ciotki (120 centymetrów wzrostu, myśliwy, w zeszłym tygodniu strzeliła dwa kozły). Wyjechałam zza rogu i brzdęk -  silnik zgasł. Zero paliwa. 
 
U ciotki złapałam za telefon, ściągnęłam taksówkę. Taksiarz -  miły, młody chłopak -  przywiózł kilka litrów paliwa. Wlałam, modląc się, żeby układ paliwowy umiarkowanie się zapowietrzył i samochód dał się odpalić. O dziwo -  ruszył. Jeszcze tylko zakupy i do domu. 
 
Moja znajoma z lekka przerażona wcisnęła się w siedzenie, Wojtek smarował czekoladą szybę. Po drodze wpadłam do szpitala podrzucić herbatę w termosie zaparzoną u ciotki i zamówione soczki z dziubkiem. Ojciec spał, nie chciałam go budzić, więc wymknęłam się ze szpitala. Pod drzwiami telefon od matki -  wrzucała coś do pieca, wypadł węgielek, no i trochę się spaliło. No, niedużo -  ze cztery metry kwadratowe podłogi w kuchni i kawałek blatu od szafek (piec CO to dawna kuchnia kaflowa z założonym zbiornikiem i wężownicami). No tak, jakoś ugasiła, bo sąsiad pomógł, ale użyła do gaszenia moich polarów i chyba powinnam sobie jakieś nowe kupić... Nie, nic jej się nie stało, ale może bym przyjechała...
 
Odpalam samochód -  zakręciło i nic. Znowu pusty bak?! Tym razem szlag mnie trafił -  zajrzałam pod maskę -  silnik mokry, ale od góry. Jakiś wężyk spadł, albo się przygrzał. Znalazłam jedną dziurkę, przy pomocy szarej taśmy znalezionej w bagażniku podłatałam, wycyganiłam litr paliwa od jakiegoś dobrego człowieka, po drodze wlałam ze 20 na stacji benzynowej (facet od zderzaka nadal wykłócał się z obsługą na temat słupka) i pojechałam do domu, ponaglana telefonami od matki typu: „No wiesz, oczywiście nie musisz się śpieszyć, bo ciebie i tak nie interesuje, że omal nie spłonęłam, ale...”.
 
Zakupy zrobiłam w pełnym pędzie. Wracam -  pod samochodem kałuża. Na resztce paliwa dojechałam do domu, wyrzuciłam po drodze znajomą i zaczęłam szukać ratunku. Połowa sąsiadów z niepojętych przyczyn była zalana w trupa. Tu nic nie zwojuję. Mój mechanik może przyjechać, ale jutro, bo mu się samochód zepsuł. Jutro muszę jechać do Ojca, więc samochód jest mi niezbędny. Rysio przyjechać nie może, bo go korzonki powaliły, a synowie korzystając z okazji poszli w Polskę. Z telefonem przy uchu zaczęłam zbierać gruzowisko w kuchni, kłaść syna spać, uspokajać matkę, która chciała wiedzieć absolutnie wszystko, a w międzyczasie wywalałam z domu pijanego Jureczka, który przyszedł w celach towarzyskich. W końcu załatwiłam mechanika, położyłam dziecko, spacyfikowałam matkę i powędrowałam wynosić nadpalone resztki kuchni. Po drodze dowiedziałam się, że wysiadła pralka. Kolejna. Na szczęście okazało się, ze matka zakręciła wodę  podczas akcji gaśniczej (?!) i pralka odmówiła prania. Nic wielkiego. 
 
Mechanik przyjechał, zajrzał i jęknął -  puścił spaw na baku. Znaleźliśmy jeszcze jedną dziurkę w przewodzie i zapakowaliśmy samochód na lawetę. Udało mi się pożyczyć jakiś pojazd, żeby jutro jechać do Piszu. Jest tylko jeden problem, bo szczęki poszły no i trochę hamulce się zapowietrzyły, ale... Nic to -  jutro Wojtka zostawię u sąsiadów, w końcu jak mam się zabić, to sama. 
 
Gruzowisko w kuchni uprzątnięte, w poniedziałek będzie stolarz. Mama zdołała obdzownić wszystkich znajomych, których poinformowała, że przez mnie omal nie straciła życia. Chwilowo wyłączyłam komórkę, bo zaniepokojeni znajomi zaczęli grupowo oddzwaniać. Jeszcze tylko poczta -  dwa wezwania z ZUS, jakieś rachunki... No i gorączka Wojtka. Jak się kładł, to jej nie miał. Na szczęście nasza pani doktor nie zwichnęła nogi i podobno będzie o 18 w przychodni. 
 
No, ale dzisiaj piątek trzynastego, a dzień się jeszcze nie kończył... Poza tym czym ja do tej przychodni dojadę?!... 
 
Oby przetrwać do północy. Potem będzie z górki. Jeszcze parę godzin...
 
  

 

Voit
O mnie Voit

Kogo banuję - przede wszystkim chamów, nudziarzy, domorosłych psychologów i detektywów-amatorów. To mój blog i to ja decyduję, kto tu będzie komentował. Powinnam to zrobić dawno, teraz zabieram się za porządki. Dyskusja - proszę bardzo, może być na wysokich tonach, ale chamstwo i nudziarstwo zdecydowanie nie. Anka Grzybowska Utwórz swoją wizytówkę

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (53)

Inne tematy w dziale Rozmaitości