Kiedy wprowadzono stan wojenny mieszkałam w Jabłoni koło Pisza - osadzie, składającej się jedynie z ośrodka wypoczynkowego, zamieszkałego na stałe przez trzy osoby - mamę, tatę i mnie. Ogromna, 14- hektarowa Jabłoń składała się z trzech skupisk domków kempingowych (łącznie 600 miejsc noclegowych), pola namiotowego na 800 osób, hotelu na 70 osób, w którym mieliśmy służbowe mieszkanie, kawiarni, dwóch stołówek, restauracji, trzech hangarów ze sprzętem wodnym i potężnego zaplecza technicznego. Wszystko to nad linią brzegowa jeziora o wdziecznej nazwie Brzozolasek. Miałam już niemal 12 lat i chodziłam sobie spokojnie do zbiorczej szkoły gminnej w Piszu. Jabłoń zagubiona była w lasach - wszędzie było daleko - do najbliższego Piszu 6 kilometrów. Wokół tylko śnieg i drzewa. Od października do początków kwietnia zostawaliśmy sami - pracownicy zatrudniani byli jedynie na sezon.
Grudzień 81 roku był śnieżny i mroźny jak cholera, mimo to rodzice wozili mnie - ku mojemu najwyższemu niezadowoleniu - do szkoły. Właśnie miałam zachorować na jakąś ciężką grypę, ewentualnie nażreć się surowych kartofli, kiedy tu nagle o świcie wpadła do mojego pokoju mama z krzykiem, że jest wojna. Krzykiem wybudziła cały dom, w tym naszych przyjaciół, którzy jak co roku dość tłumnie odwiedzali nas zimową porą. Chwilę potem nastało kompletne pandemonium - przekrzykujący się dorośli zgromadzili się przy czarno-białym telewizorze, w którym przynudzał Jaruzelski. Szlag mnie mało nie trafił, bo okazało się, że nie ma Teleranka, a co gorsza - z przemowy faceta wynikało, ze nie będę mogła robić kupy fajnych rzeczy - jeździć na biegówkach wieczorem, albo na łyżwach... Ogólnie nie wyglądało to dobrze. Mama z ojcem wybrali się służbową syrenką do Wojnowa po weki, a ja zostałam pod opieką naszych gości.
Jeden z przyjaciół rodziców, Janusz, wpadł w desperację. Musiał dostać się do Warszawy, bo zostawił tam na kilka dni żonę z małym dzieckiem. Nikt nie miał pomysłu, jak tego czynu dokonać, bo nikt z nas nie wiedział, co właściwie się dzieje. Rozstrzeliwują na granicy miasta? A miasto w ogóle jeszcze stoi? Nasłuch RWE dużo nam nie dał, bo zagłuszali jak diabli. Janusz spakował najpotrzebniejsze rzeczy i pieszo poszedł do Pisza.
Zanim rodzice wrócili z wekami, w Jabłoni pojawiła się milicja. Mieli jakieś rozporządzenia i rzecz bezcenną - radiostację. Telefony już nie działały. Pamiętam, jak jeden z milicjantów, młody wówczas chłopak, tłumaczył jednej z przyjaciółek rodziny, że mogą być przypadki szabru, że jesteśmy tu sami, że trzeba cholernie uważać. Sami?! Wszyscy nasi goście pakowali się w panice, zostawaliśmy w Jabłoni we trójkę. Dobrze to nie wyglądało, bo w Jabłoni było co szabrować. Oj, było...
Rodzice wrócili na czas. Przetestowali radio, pogadali z milicjantami. Wszyscy byli ciężko przerażeni. Ważne, ze mieliśmy łączność. Mama usiłowała się dowiedzieć, jak połączyć się z Warszawą - tam został dziadek. Nie mieliśmy pojęcia, co się z nim dzieje.
Goście się rozjechali. Rodzice w nocy na zmianę trzymali wartę. Byliśmy kompletnie sami, zdani właściwie tylko na siebie.
Następnego dnia rankiem obudził nas głuchy łomot - coś dziwnego działo się w lesie. Nasz piesek, szczeniak Pucuś wyskoczył przez bramę na drogę, za nim ojciec i ja. Pierwszy czołg wyłonił się zza zakrętu, za nim kilkadziesiąt następnych. Ojciec otrząsnął się z osłupienia i wpadł na drogę ratować psa. Czołgi jechały wolno, ktoś z jednego z nich zeskoczył i zatrzymał kolumnę. Mama jak skamieniała stała za bramą. Ojciec osłupiały powiedział „dziękuję”. „Niet za szto. U mienia toże sobaka - usłyszał w odpowiedzi. Płachty na wieżyczkach rozwiewał mroźny wiatr, spod nich wyłaniały się na chwilę czerwone gwiazdy... Ruszyły się jednostki radzieckie z Szerokiego Boru?...
Wieczorem przez naszą radiostację dostaliśmy wiadomość, że Janusz nie żyje. Dojechał do domu, zjadł kolację i umarł na serce. Wiadomość dostaliśmy przez kanały kolejarskie - Janusz był szefem rozrządowni na Pradze. Był też najlepszym przyjacielem ojca.
Dwa dni potem w drzwiach stanął dziadek. Przyjechał z Warszawy. Jak - tego nie wiem. Znając dziadka - była to kwestia pieniędzy. Przywiózł mąkę, cukier, kaszę, olej... Mama rozpakowywała to wszystko i pukała się w głowę – mieszkaliśmy w ośrodku PTTK, czego jak czego, ale żarcia mieliśmy w bród. Zostało po sezonie. Zresztą - wtedy wszyscy kombinowali. Dziadek przytargał jeszcze coś - kuszę zrobioną przez znajomego rzemieślnika z resora samochodowego. Mam ją do dzisiaj. Nie mam pojęcia, jak udało mu się ja przeszmuglować.
Dalej było dość nudno - codziennie odwiedzali nas gliniarze, rodzice zabarykadowali dom. Nasze psy - cztery kaukazy i dwa dogi niemieckie (Pucusia, Ciapy i Misi nie licząc) spały na parterze w recepcji. Z Warszawy docierały do nas dziwne wieści - babcia dostarczyła nam wiadomość, że wuj i ciotka (siostra ojca) są znanymi opozycjonistami, w związku z tym mają zamiar emigrować. To było dość niejasne, jako że jedno z nich pracowało w Sztandarze Młodych, drugie w ITD, na dodatek ciotka skończyła studia w Moskwie i żadne z nich do tej pory opozycyjnych inklinacji nie przejawiało. Potem okazało się, że ta „opozycja” to aresztowanie po pijanemu wuja w centrum Warszawy. Przesiedział 48 i go puścili. Widać, cholernie się tym przejął, bo oboje z małą wówczas córką wyjechali czym prędzej do Niemiec, ale słodki zapach „opozycjonistów” ciągnął się za nimi aż do niedawnej śmierci wujka, a może i do dzisiaj jest podtrzymywany przez ciotkę.
Jakoś zimę przetrwaliśmy. Do dzisiaj pamiętam smak pomarańczowej czekolady, która dla osłody dawała mi co wieczór mama.
W marcu do Jabłoni przyjechało kilku dżentelmenów. Obejrzeli domki kempingowe i oznajmili rodzicom, że zostaną one „zasiedlone”, cokolwiek by to nie znaczyło. Kilka dni później do domków typu „kurna buda” wprowadzili się zomowcy. Właściwie - nie tyle zomowcy, co wystraszone chłopaki z poboru. Na stojakach przed domkami ustawili kałasze, co wieczór wysłuchiwaliśmy komend musztry. Oprócz naszego ośrodka zajęli też Kamień. Jedno z tego dobre – byliśmy bezpieczni, a chłopaki w większości były zupełnie normalne i sympatyczne. Byli ze wszystkich stron polski - od Tatr po Szczecin, wystraszeni, zdołowani, wdeptani w ziemię, wyrwani w trybie przyspieszonym ze swoich domów.
Dwa lata później chodziłam już do dość elitarnego warszawskiego liceum. Ojciec został na Mazurach, ja mieszkałam z mamą i z dziadkiem. Pamiętam, jak mama jeździła do babci do Radości, zawożąc jej paczki kupione w Peweksie „od ciotki”. Bo ciotka nie przysyłała nic - nawet kartki na święta.
Moja warszawska kariera długo nie potrwała- po dwóch latach wyleciałam na pysk. O całej tej historii zeznawałam nawet w filmie „Dzieci Solidarności”. Nikt mnie nie chciał, więc rodzice jakimiś swoimi dojściami załatwili mi liceum w Piszu (rok, wyleciałam za jakieś ulotki w kieszeni), a potem w Szczytnie (tyle samo). Maturę zdawałam już w Warszawie. A studia... Klasyka - NZS, dziwaczny strajk w 88, potem wolność, szaleństwo, pierwsza kiełbasa bez kartek kupiona w sklepiku w Karkonoszach. A potem proza życia...
Kogo banuję - przede wszystkim chamów, nudziarzy, domorosłych psychologów i detektywów-amatorów. To mój blog i to ja decyduję, kto tu będzie komentował. Powinnam to zrobić dawno, teraz zabieram się za porządki. Dyskusja - proszę bardzo, może być na wysokich tonach, ale chamstwo i nudziarstwo zdecydowanie nie.
Anka Grzybowska
Utwórz swoją wizytówkę
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości