Wczorajsza dyskusja o znikniętym napisie z Oświęcimia, przypomniała mi moje kilkuletnie boje z „ochroniarzami”.
Kilkanaście lat temu mój były mąż założył firmę ochroniarską. Firma początkowo była malutka i specjalizowała się w pilnowaniu wszelkiego typu budów. Ponieważ kasy dużej nie mieliśmy, więc nie bardzo było za co wynająć nadzoru. Innymi słowy - za nadzór robiliśmy we dwójkę. Jeździliśmy po budowach o dzikich godzinach i sprawdzaliśmy, co robią nasi znakomici pracownicy, odbieraliśmy po kilkanaście nocnych telefonów od zdenerwowanych kierowników budów albo od naszych rozkosznych cieciów. Uśmierzaliśmy spory, zdarzało nam się uciszać burdy, pyskówki i bójki. Wesoło było. Było to w czasach, kiedy pracowników traktowało się w miarę normalnie i właściwie po przyjacielsku.
Maniuś był moim ulubieńcem - ile razy mój mąż wylewał go na zbity pysk, tyle razy ja przyjmowałam go z powrotem. Maniuś urodził się i wychował na Szmulkach. Oprócz pracy u nas, zajmował się sprzedażą siana dla królików do sklepów zoologicznych. Siano pakował w duże worki, po czym dzwonił do mojego męża z wiadomością, że czeka na przystanku. Jakoś zazwyczaj udawało mu się Jacka zwabić, po czym ładował do samochodu kilka worków siana i samego siebie i zamawiał kurs po sklepach. Za każdym razem Jacek po koszmarnej awanturze jechał, solennie obiecując Mańkowi, ze go wyleje na amen i nawet ja mu nie pomogę. Maniek dzwonił do mnie ze skargą na fatalne zachowanie Jacka, ja robiłam za bufor, po czym Maniek numer powtarzał. Ze mną jakoś mu się nie udawało - zdecydowanie odmówiłam wożenia siana. Jeden jedyny raz udało mu się mnie zwerbować - pod moją nieobecność załadował mi do samochodu worki, a na kierownicy zostawił karteczkę z adresami sklepów. Pokładając się ze śmiechu rozwiozłam towar, a kiedy oddawałam Mańkowi kasę, ten wyciągnął butelkę trefnej żubrówki i dał mi za fatygę. Tego samego roku dostałam od niego prezent na gwiazdkę - białego, puchatego królika. Siana nie załączył.
Maniek pilnował budowy obecnej siedziby Krajowej Izby Lekarskiej. Mój mąż od razu miał złe przeczucia. Sprawdziły się kilka dni po nastaniu na cieciówkę Mańka.
Było gdzieś około 2 w nocy, kiedy zadzwonił rzucający ciężkim mięchem kierownik budowy. Pojechaliśmy oboje - ja, żeby bronić Mańka, Jacek - żeby go udusić. Sytuacja wyglądała tak – pod budową stał siny z wściekłości kierownik, który przyjechał sprawdzić, czy coś się w nocy nie przydarzyło. Obok niego stał Maniuś z miną urażonej niewinności.
-Sziefowa, no ja bynajmniej niewinien jestem - orzekł Maniuś - Ja zabezpieczyłem, żeby wiatr nie wywrócił, a ten luj do mnie z takiemi słowy!
Pod ścianą stały okna - piękne, mahoniowe portweiny, w ilości ze 100 sztuk. Nowiutkie, jeszcze niewstawione. Maniuś z kolegami - tego dnia wiał huraganowy wiatr - postanowił je zabezpieczyć przed przewróceniem. W tym celu pracowicie poprzybijał ramy do siebie, na wylot, długimi gwoździami.
-Cały dzień robilim! No i patrzy sziefowa - Maniuś z dumę pokazywał mi wynalazek - Ani jedna szibka nie zbita! A te dziury to się zakituje...
Już nie pamiętam, czy Maniek wyleciał, czy nie, ale pewnie przyjęłam go do pracy pod nieobecność Jacka. Grunt, że kilkanaście dni później zadzwonił ten sam kierownik budowy. Nie był zadowolony. Pojechałam.
W bramie stała rozkraczona ciężarówka załadowana paletami z kostką Bauma. Obok stał Maniuś z dość niewyraźną miną. Okazało się, ze panowie ciecie, przejęci odpowiedzialnością za powierzone mienie, postanowili się bronić przed ewentualnym złodziejem. W tym celu wykombinowali u kumpla kolczatkę policyjną i położyli ją w bramie. Traf chciał, ze przysnęło im się i zapomnieli ją zwinąć. Ciężarówkę wyciągaliśmy do późnego popołudnia, bo stała w takim miejscu, ze nie dało się dojść dźwigiem. Tym razem Maniuś wyleciał. Na inną placówkę.
Kolejna placówka Maniusia składała się z dziury w ziemi. Nie było tam czego ukraść, więc Jacek po moich jękach i prośbach zgodził się dać Maniusiowi „ostatnią szansę”. Oprócz dziury w ziemi było tam składowisko baraków, pustych zresztą. No i nasz barak służbowy. Dalej były tory kolejowe, a właściwie stacja rozrządowa na Targówku Przemysłowym.
Przez tydzień nie działo się nic. Po tygodniu dzwoni do nas straż pożarna - pali się na Targówku. Pognaliśmy tam natychmiast, Jacek po drodze obmyślał plan zgładzenia Maniusia. Kiedy dojechaliśmy, strażacy usiłowali odmrozić hydrant, składowisko baraków paliło się bardzo pięknie, a Maniuś przyglądał się katastrofie, dłubiąc spokojnie w zębach. Kiedy zajął się nasz barak, Maniuś jakby ocknął się z letargu i popatrzył na mnie z namysłem, po czym wolno i spokojnie oznajmił:
-Sziefowa im powie, że w naszym baraku to są cztery butle z gazem i te z tlenem, cośmy je wczoraj znaleźli... Jak pani myśli - może lepiej, żeby wiedzieli, nie?
W efekcie zostaliśmy obciążeni za spalone baraki i za przestój pociągów towarowych - paliło się niedaleko torów, po których jeździły cysterny z różnymi łatwopalnymi substancjami, więc na wniosek strażaków zatrzymano na dłuższy czas wszystkie składy. Skąd Maniuś wziął butle i jakim cudem zapaliły się puste baraki - nie wiem do dzisiaj.
Kariera Maniusia zakończyła się cokolwiek dramatycznie, na kolejnej „placówce ostatniej szansy”. Tym razem zostaliśmy zaalarmowani przez policję. Informacja wyglądała tak nieprawdopodobnie, ze początkowo byliśmy pewni, że gliniarz zalał się trupa i bredzi.
Na miejscu okazało się, że nasi ciecie nie chcą wpuścić policji na teren budowy. Bronią się różnymi przedmiotami zza blaszanego płota. Maniuś - najwyraźniej rzecznik obrońców - oświadczył ogłupiałym gliniarzom, że jak przyjedzie szefostwo, to wpuści. Zdenerwowany gliniarz tłumaczył mi, że wezwali go mieszkańcy okolicznych bloków, bo na budowie coś dziwnego się działo. Jacek zgrzytnął zębami, Maniuś po dokładnym sprawdzeniu, czy my to my, uchylił bramę. Pod płotem leżały nakrętki, butelki, jakieś rurki, kamienie - wszystko przygotowane do obrony szańca. W wykopie pod fundamenty sterczał mały fiat, dziobem w dół. Poza tym ciecie sprawiali wrażenie ciężko zmęczonych, a ze służbowego baraku dobiegały jakieś wrzaski. Słownictwo mojego byłego małżonka kazało się nad podziw bogate - miotając się między gliniarzami a cieciami usiłował dojść, co tu się do cholery właściwie stało. Gliniarze byli tak samo ogłupiali jak my. Maniuś odmówił oficjalnych zeznań, zaprzysiągł mnie i chuchając mi alpaga w nos szeptem opowiedział całą historię.
A było tak - na zmianie pracowało panów sztuk sześć. Jeden z nich przyszedł - ku świętemu oburzeniu Maniusia - w stanie wskazującym na znaczne spożycie. Pan ów był właścicielem małego fiata. Pozostali panowie postanowili ratować reputację naszej firmy i w tym celu zabrali właścicielowi kluczyki od pojazdu. W pojeździe znaleźli pewną - jak twierdził Maniuś wręcz niewartą uwagi - ilość trunków. Spróbowali je na wszelki wypadek, bo jak wiadomo, różnie bywa i może to i metylowy był. Kolega z jakiś przyczyn zbulwersował się degustacją i postanowił jechać po odwody. Koledzy uznali, że w taki stanie jechać nie może i przestawili mu samochód - tak niefortunnie, że wpadł do wykopu. Właściciel trochę się zdenerwował, więc panowie zastosowali środki przymusu bezpośredniego i zamknęli go w baraku. Z niejasnych dla nich powodów pojawiła się policja, która zażądała wpuszczenia na teren budowy. Maniuś bohatersko odmówił, podejrzewając, że to nie jest policja. Sprawdzić nie było jak bo pod bramą stały maszyny, cegły, leżały worki, no i nie było dziury, żeby wyjrzeć. Ponieważ agresorzy się uparli, więc Maniuś ciepnął w nich kamieniem. Ci zaczęli się pieklić i grozić i jakoś tak wyszło, ze poleciał jeszcze jakiś kamień, a może to i mutra była... Dalej to już wiem.
Reputacja firmy kosztowała nas po 1000 od łba. Na szczęście gliniarze byli przychylnie nastawieni. Skończyło się na upomnieniu. Maniuś, wywlekany za kark z budowy przez mojego byłego męża darł się do jednego z gliniarzy
-Ja nie żaden cieć, luju! Ja pracownik ochrony mienia!
Następnego dnia przytargaliśmy koniak kierownikowy budowy, który z kompletnym osłupieniem kontemplował malucha wystającego z fundamentów. Nam się jakoś upiekło, ale Maniuś zakończył swoją karierę w naszej firmie. Moje perswazje na nic się zdały. Jacek był nieugięty.
Kierownika budowy na szczęście dobrze znałam - poznaliśmy się na budowie na Stalowej. On był kierownikiem, ja szefową od cieci. Pewnego dnia zadzwonił do mnie, żebym była przy przejęciu jakiś maszyn budowlanych. Pojechałam, kierownik elegancko podprowadziła nie do wykopu, zdjął buty w asyście moich cieciów, założył gumofilce, buty postawił na brzegu wykopu. Obejrzeliśmy sprzęt, spisaliśmy protokół. Kiedy wyszliśmy z wykopu butów już nie było. Nasi ciecie rzecz jasna niczego nie widzieli. Z tej samej budowy zakoszono nam jeszcze dźwig, betoniarkę i dwie tony prętów zbrojeniowych. Dopiero po kradzieży prętów zorientowałam się, że połowa cieciów pochodzi z okolic Różyca... Innymi słowy - tubylcy, ze Złotego Trójkąta na Pradze. Od tej pory pilnie studiowałam dokumenty tożsamości.
W partyzanckich warunkach firmę ochroniarską prowadziliśmy przez rok. Potem zatrudniliśmy ludzi do nadzoru. I w sumie czegoś zaczęło nam brakować, bo do dzisiaj, kiedy się spotykamy i przypominamy sobie ten Meksyk to zrywamy boki ze śmiechu. Oj, tak. Wesoło było.
Kogo banuję - przede wszystkim chamów, nudziarzy, domorosłych psychologów i detektywów-amatorów. To mój blog i to ja decyduję, kto tu będzie komentował. Powinnam to zrobić dawno, teraz zabieram się za porządki. Dyskusja - proszę bardzo, może być na wysokich tonach, ale chamstwo i nudziarstwo zdecydowanie nie.
Anka Grzybowska
Utwórz swoją wizytówkę
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości