Voit Voit
68
BLOG

Tych świąt miało nie być

Voit Voit Rozmaitości Obserwuj notkę 10

Od lat mówimy, że nie robimy świat. Byczymy się.

Dwa tygodnie temu ustaliłam z mamą, że święta spędzimy spokojnie, nie będziemy robić hurtowych ilości żarcia, w ogóle to olejemy. Będzie choinka, wigilia i prezenty dla malucha.

- Wiesz, to pierwsza gwiazdka bez Taty... No, tak ją trzeba spokojnie zrobić -  tłumaczyła mama.

Tia...

Od kilku dni jeżdżę z mamą po dziwne rzeczy. A to drożdży zabrakło, a to cukier się skończył. Jadę po drożdże, a bagażnik mojego kombi puchnie - jeden wózek, drugi... Dzisiaj miałam apogeum.

Zaczęło się wczoraj - rano okazało się, ze padł mi akumulator. Było poniżej -20, więc nic dziwnego, zwłaszcza że z lenistwa nie wstawiłam samochodu do garażu. Po godzinnej walce ze śrubą mocującą  mała blaszkę pod spodem, udało mi się grzmota wyciągnąć i podłączyć do prostownika. Ledwo wyjechałam z domu w siarczysty mróz - złapałam kapcia. Założyłam jakimś cudem dojazdówkę, którą szlag trafił 500 metrów dalej. Ręce mi opadły. Zawezwałam byłam pana Tomka - naszego mechanika. Przyjechał po 10 minutach, przywiózł koło, zabrał oba kapcie i kazał się stawić po nie dzisiaj o 8 rano. Po drodze spotkałam kilku nieszczęśników - jakaś starsza pani dosłownie płakała. Zatrzymałam się, pomogłam z kołem. Okazało się, że na drodze leżą kawałki drutu, jakiś gwoździe, małe kawałeczki blach. Przyjrzałam się mijającej na przyczepce, z której jakiś osobnik łopatą wysypywał piasek na drogę - piasek był zmieszany jakby z żużlem. Nic dziwnego, że złapałam dwie gumy. Z zakupów nici, bo opona pana Tomka przepuszczała. Doczłapałam się 5 na godzinę do domu i uznałam, ze pojedziemy dzisiaj. Zakopałam się pod kołdrę, dygocząc z zimna. Czekałam na znajomego, który miał przywieźć choinkę, ale w efekcie nie dojechał. Jakby nie dosyć nieszczęść - odnowiło mi się choróbsko i kaszlałam koszmarnie, na dodatek miałam goraczkę.

O 7 Wojtek pomaszerował do gimbusa, ja poszarpałam się z piecem. O 8 wyjechałyśmy z domu, ślizgając się po nieodśnieżanych drogach. Pod Rucianami zderzyły się dwa TIR-y, więc pojechałyśmy przez las. Blogosławiłam przedni napęd. Tomek szybko zmienił mi koło, no i jazda po karpie.

Karpie były na targu (12 złotych za kilogram żywca). Uwielbiam karpie, ale mama nieoczekiwanie kupiła 6 sztuk tak po dwa kilo każda. Dołożyła trzy duże tołpygi, oznajmiła mi, ze mam to zabić i wybebeszyć. Zmarzłyśmy nieludzko - było wprawdzie -11, ale nad Nidzkim jest jakoś tak wilgotno i człowiek ma wrażenie Syberii. Oblazłyśmy chyba wszystkie miejscowe sklepy. Kupiłam kolejną kolejkę dla Wojtka, pacynki razem z teatrem, Tygryska wielkości średniego nosorożca, ozdoby na choinkę, której nie miałyśmy, zapas ciepłych skarpetek w jednakowych kolorach (zawsze jedna z pary mi się rozpuszcza w praniu), mak w puszkach, bakalie, pomarańcze i cholera wie, co jeszcze. Samochód spuchł do granic możliwości, bo mama dokładała co chwilę coś od siebie. Poczta pantoflową dowiedziałyśmy się, ze choinki są w nadleśnictwie. Pojechałyśmy.

W nadleśnictwie dwóch przesympatycznych osobników obsługiwało maszynę do pakowania. W stosie koszmarnych drapaków udalo mi się wynaleźć coś, co przypominało drzewko. Polazłam z chrustem do piekielnej maszyny, panowie zajęli się sprawa, a ja poszłam zapłacić. Pan wypisał mi kwit w czterech egzemplarzach, wypisując dzielnie moje imię, nazwisko i adres. Przybił niesamowitą ilość pieczątek, kazał mi się podpisac na wszystkich egzemplarzach. Buchalteria trochę trwała. Załadowałam jakoś chojaka do niedomykającego się bagażnika i pojechałyśmy do domu. Wywaliłyśmy wszystko jak się dało, bo za 15 minut musiałyśmy być na Wojtkowych jasełkach w przedszkolu.

W przedszkolu przynajmniej było ciepło. Dzieci uraczyły nas odpowiednia porcją śpiewanek, jakaś matka ni z tego ni z owego zaczęła czytać fragment Pisma Świętego. Ogólnie nastrój był religijno-podniosły. Mama szeptała mi do ucha dramatycznie, ze nie ma jeszcze lampek choinkowych, bo zeszłoroczne tradycyjnie szlag trafił. Znowu do tej cholernej Nidy. Tym razem trafiłyśmy na półciężarówkę, zwisającą smętnie z nasypu. Przy samochodzie zgromadziła się pokaźna ilość gapiów (co ci ludzie robia w taki mróz w srodku lasu?!), a pomoc drogowa usiłowała coś z tym fantem zrobić. Przy okazji spotkałyśmy sporo znajomych. Po jakieś  półgodzinie droga była wolna. Kupiłyśmy lampki i jazda do domu.

Zatłukłam ryby, wybebeszyłam, przeczyściłam piec, oprawiłam choinkę. Złapałam za lampki – brzdęk. Nie działają. Miotając mięsem po ścianach wsiadłam do samochodu i znowu do Nidy. Kupiłam na wszelki wypadek trzy komplety jakiś żarówek na sznurku. Po przyjeździe zastałam mamę w stanie dramatycznym – skończył się gaz w butli. Rany boskie... Z powrotem do Nidy. Kupiłam gaz, na dworze od dawna panowały egipskie ciemności. Teraz już nawet brzydkiemi słowy nie rzucałam. Milcząca furia.

Następne dwie godziny spędziłam na wieszaniu cacek na choinkę. Kilka razy nam się przewróciła, było przy tym sporo fajnej zabawy. Odwaliłam makowiec i kutię.

- Wiesz co? - zaczęła mama - ja to się położę, bo późno już jest. Słuchaj, jutro obudzę was o 7, bo o ósmej musimy być w Piszu. A potem muszę wpaść do banku w Nidzie, poza tym zamówiłam chleb wiejski u Natalki i śledzie w Ukcie. A! Słuchaj! Musisz dzisiaj uszka skleić, zamrozi się. Bo ja uszek robić nie lubię. No i łby na galaretę wygotujesz, dobrze? No, to ja się kładę. Dobrej nocy.

Uszka skleiłam, łby się gotują. Ale jutro o 7 rano nie wstanę. Za chińskiego boga. Jak dobrze, ze wigilia jest raz w roku... Potem jeszcze tylko Wielkanoc, ale to się jakoś opędzi. Na dzisiaj basta.

 

 

 

Voit
O mnie Voit

Kogo banuję - przede wszystkim chamów, nudziarzy, domorosłych psychologów i detektywów-amatorów. To mój blog i to ja decyduję, kto tu będzie komentował. Powinnam to zrobić dawno, teraz zabieram się za porządki. Dyskusja - proszę bardzo, może być na wysokich tonach, ale chamstwo i nudziarstwo zdecydowanie nie. Anka Grzybowska Utwórz swoją wizytówkę

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (10)

Inne tematy w dziale Rozmaitości