Jestem szczęściarą - mój były dom w Konstancinie zalało. Właśnie dzwonili obecni właściciele. Nie jest bardzo źle - poszedł parter i piwnice, ale nie zdążyli niczego wynieść. Mój były mąż i teściowa są bezpieczni - rozmawialiśmy w nocy. Mieszkają na Grapie, a tam jest duża górka. Nawet, gdyby wylała Wisła, Grapa sterczałaby z rozlewiska. Kilku naszych znajomych w Piasecznie - mieszkałam kiedyś na osiedlu Multi Heck, to te zalane podczas powodzi - straciło samochody, których nie zdążyli przestawić z wąskich uliczek. W sumie - straty są, ale niewielkie. Mazury jak zwykle trzymają się mocno.
Kilka dni temu nad nami starły się dwie burze - strasznie lubię burzę, pod warunkiem, ze nie jestem w tym czasie w samochodzie. W samochodzie wpadam w kompletną panikę, potrafię zwinąć się w kłębek pod deska rozdzielczą. Mogę być podczas burzy wszędzie - w lesie, na polu, na jeziorze, byle nie w samochodzie. A tym razem złapały mnie - obie- za kółkiem. Widowisko było przecudowne - błyskawice od strony Mokrego i potok światła znad Nidzkiego. Początkowo nawet nie lało, dopiero po kilkunastu minutach z nieba runęła ściana wody. Znając skalę mojej paniki już zawczasu zatrzymałam się na poboczu. Skręcona w kłębek na siedzeniu obserwowałam widowisko. Zrobiło się czarno, niebo przecinały błyskawice przy wtórze niesamowitego huku. Dziwne to, bo u nas jest taka niecka - burze idące znad Mokrego łamią się i nie przekraczają granicy linii brzegowej. Kiedyś w to nie wierzyłam, dopóki nie zamieszkałam tu na stałe i nie zaczęłam się temu dziwnemu zjawisku przyglądać. Burza znad Mokrego do nas nie dochodzi i już. Tym razem się przedarła. Zalało nam piwnice, wypłukało doszczętnie grządki. Przy okazji zauważyłam, ze dach w jednym miejscu przecieka. Gorzej, ze poszedł hydrofor i dwie pompy do wody.
Kilka godzin po burzy zadzwonili znajomi z łajby - zalało ich dokumentnie, proszą o ratunek. Nie było wyjścia - pojechałam po topielców, dwa psy i stos bambetli. Napaliliśmy w piecu, żeby przynajmniej część rzeczy dosuszyć na kaloryferach. Chwilę potem siadło światło, więc dygaliśmy na dwór wiadra z żarem z pieca (mam wymuszony obieg wody).
Krutyń z brzegów nie wystąpi - jak mówią moi sąsiedzi: mamy rewelacyjne zbiorniki retencyjne na Mokrym i Bełdanach. Ale poziom wody w rzeczce podniósł się dość znacznie. Poszły ogródki przydomowe - znaczna część z nas co roku robi małe poletka obsiane buraczkami, koperkiem, ziołami, fasolką. To wypłukało. Sąsiadka z czwórką dzieci załamała się kompletnie:
- Anka, niby nic wielkiego, ale wiesz - u nas się nie przelewa - ja na zasiłku, stary w tartaku - a ceny teraz takie, ze dzieciakom nie ma co do garnka wrzucić. Zobacz - głupie kartofle prawie 4 złote za kilogram. A co do tych kartofli? Kur nie wychowam, bo pasza droga, już się bardziej opłaca kupić w Biedronce. Cholera, wszystko mi szlag trafił, a na nasiona ponad 150 złotych wydałam. Miałabym przetworów na całą zimę... A książki, a zeszyty to za co? Kuba z butów wyrósł. Majce łydki ze spodni wystają. Patrz - nas niby nie zalało, a straty dla nas jakie?
Pojechałam po zakupy. Botwinka - 5,50 za pęczek czegoś przywiędłego, włoszczyzna (młoda, innej nie ma) - 4,90, pomidory od 6 złotych, kartofle (młode, stare są do niczego) od 4 złotych w górę. Ogórki na małosolne - 9 złotych za kilogram. Wzięłam 3 stówy, zrobiłam za to zakupy może na 5 dni – wędliny, mięso, owoce, warzywa, chleb, soki, woda mineralna, jakieś duperele typu środki czystości. Zupełnie podstawowe sprawy. Do tego - paliwo, żarcie dla zwierzaków, ZUS, internet, telefon, podatki - od gruntowego po VAT, światło, trzeba butlę z gazem kupić (też zdrożał). My jeszcze na to mamy, ale sąsiedzi już nie. Wczoraj wydałam około 1500 złotych. Nie licząc nieustających napraw - ktoś to musi robić i trzeba za to zapłacić – leków dla mamy, kolejnych nasionek (może uda im się urosnąć). Też liczyłam na przydomowy ogródek - i nie chodzi tu o ekologię i nawóz spod krowy, tylko o ekonomię domową. W takich „Polskach B” pracy nie ma. Nie ma pensji z Warszawy. Jak ktoś ma 1500 to Krezus. Ja mam własny biznes - mały bo mały, na Seszele za to nie wyjedziemy, ale stały. Moi sąsiedzi nie mają nic.
Nie mam pojęcia, jak dają sobie radę ludzie na zalanych terenach. To jakaś makabra. Coś, co się w głowie nie mieści. Zawsze patrzę na to z mojej perspektywy - uciekam z synem na rekach, ciągnąc za rękę mamę. Zwierzaki zostawiam, bo nie ma wyboru. Zostawiam zalewany dom - meble, gary, zdjęcia, których już nie odzyskam. Pluszaki Wojtka, książki, pamiątki... Gdzieś tam woda zalewa portret Ojca... Zmywa zdjęcia Dużego Wojtka - ja będę zawsze pamiętać, jak wyglądał. Nasz syn już nie.
My to wszystko mamy, jedynie z kasą krucho. Turystów raczej nie będzie. Lato zapowiada się cienko. Na zimę nie zarobimy. A o tej porze mieszkańcy Mazur myślą o kolejnej makabrycznej zimie, którą jakoś trzeba przeżyć.
W sumie nie bardzo mamy na co narzekać - nasze domy stoją, nie zalało nas. Z drugiej strony – ta powódź rykoszetem dosięgnęła i nas. Wytrzymamy, bo musimy. Dogadamy się z sąsiadami - jeden ocalił fasolkę, drugi buraczki. Wymienimy się.
Tylko ta zima...
Kogo banuję - przede wszystkim chamów, nudziarzy, domorosłych psychologów i detektywów-amatorów. To mój blog i to ja decyduję, kto tu będzie komentował. Powinnam to zrobić dawno, teraz zabieram się za porządki. Dyskusja - proszę bardzo, może być na wysokich tonach, ale chamstwo i nudziarstwo zdecydowanie nie.
Anka Grzybowska
Utwórz swoją wizytówkę
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości