Zrobiłam sobie wakacje. W sumie nie z własnej woli, bo net mi padł z kilku przyczyn, ale w każdym bądź razie kompletnie nic nie wiedziałam o otaczającym mnie świecie. Telewizji nie oglądam, za to słucham radia, ale i to wyłączałam na chwilę przed wiadomościami. To był szczęsny czas – przeżyłam dwie tury sianokosów, tropikalny upał, spędziłam kilka dni na Śniardwach w ulewnym deszczu, klnąc ile wlezie, no i odkryłam, że moje dwa koty płci męskiej są kotkami, na dobitkę szalenie kochliwymi. Jak to latem bywa - odświeżyłam stare znajomości, a właściwie została odświeżona: „Część, jak miło mi cię widzieć. Ot, tak przejazdem jesteśmy, zostaniemy na chwilę. Nie masz nic przeciwko temu?” Dzięki starym-nowym znajomym zyskałam darmową siłę roboczą - siedzieli w pracowni i pilnie kleili deqoupage.
W tym czasie zwiedziłam Mazury - jeżdżąc z dostawami moich wyrobów obskoczyłam Park Dzikich Zwierząt w Kadzidłowie, który wprawdzie znam od stuleci, ale tym razem miałam okazję zaprzyjaźnić się z kilkoma husky i przemiłą polatuchą (o taki rodzaj wiewiórki, która między łapami rozpina płat skóry, dzięki czemu może szybować). Wojtek był zachwycony. Pod Parkiem spotkałam Zbyszka, o którym kiedyś pisałam. Nadal na bosaka sprzedaje pamiątki z piękną kobietą u boku. Byłam rzecz jasna w Kamieniu u Halinki Konradowej. Kamień znam od dziecka – moi rodzice byli hotelarzami, prowadzili obiekty PTTK. Zaczęli od Domu Turysty na Krakowskim, ojciec prowadził Bristol i Europejski, potem była Wisła, Ciechocinek, Lubiąż i wreszcie Mazury. Pamiętam Kamień z zimy stulecia, kiedy żywność zrzucało się ówczesnemu szefowi ośrodka panu Chmielińskiemu z samolotu, bo nie mógł się przez lasy wydostać. Panią Halinkę uwielbiam miłością wielką - nie dość, że świetnie ten ośrodek prowadzi - razem z mężem zresztą - to na dodatek jest niesamowicie sympatyczna. Poza tym Kamień to legenda - jedyny tani ośrodek nad Bełdanem, z wiecznie zapchaną mariną. Zimy są tam piekielne - droga przez las, ciągnąca się kilka kilometrów jest chyba w ogóle nieodśnieżana, a mieszkać trzeba.
Odnowiłam tez znajomość z panią Krysią Wagnerową, szefową PTTK „U Andrzeja” w Rucianym. Panią Krysię znam tyle samo lat, co panią Halinkę. Kurczę, patrzę na moje życie z perspektywy tych 40 lat - mieszkałam w tylu miejscach, znaczna część obecnych szefów ośrodków wypoczynkowych to albo dawni współpracownicy rodziców, albo ich podwładni, albo wychowankowie. Czasami wpada mi jeszcze do starej głowy pojeździć po Polsce - kiedy wpadam do któregoś z moich zaprzyjaźnionych obiektów, nikt jakoś nie chce ode mnie pieniędzy. W Grandzie w Sopocie tradycyjnie dostaję pokój z widokiem na morze, a ponieważ nie trawię Bałtyku, zawsze wykłócam się o coś „od podwórka”. A pan Kapusta z Krakowa?... Mój Boże...
Opowiem Wam o Krysi Wagnerowej, bo to fajne. Kilkadziesiąt lat temu, kiedy obie z jej córką Basią miałyśmy po te 7-8 lat, moi rodzice zaczęli prowadzić Jabłoń pod Piszem. Mieliśmy tam zostać rok, może dwa, zostaliśmy 12. Andrzej Wagner - nieżyjacy mąż pani Krysi był dyrektorem ZOT-u pod który podlegali moi rodzice. Wagnerowie byli częstymi gośćmi w Jabłoni, a my przyjeżdżaliśmy do Rucianego na narady. Z Baśką, z którą nie widziałam się od dobrych 25 lat spotykałyśmy sie kilka razy w tygodniu.
Pewnego razu była jakaś nasiadówa w Jabłoni. Nudziłyśmy sie jak mopsy, wiec poszłyśmy do kawiarni. Miałyśmy z 10 lat. W kawiarni była jakaś niegramotna bufetowa. Zażyczyłyśmy sobie Vitoszę – takie cierpki, bułgarskie wino. Baśka skołowała papierosy. Vitoszę wypiłyśmy razem za ogromną klatką z siatki, w której składowano butelki po piwie. Butelka na dwie nieletnie zrobiła swoje - jakoś nie mogłyśmy wstać. Sytuacja nie była zbyt dobra, bo moje matka zaczęła nas nawoływać, co jakimś cudem do nas docierało. Za klatką z butelkami odnalazł nas mój ojciec. Ponieważ dogadać się z nami nie szło, więc prewencyjnie wylał z pracy bufetową. Nie wiem, co Wagnerowie zrobili z Baśką, ale ja miałam szlaban na dwa tygodnie.
Jakiś czas później na kolejnej naradzie uznałyśmy, że wypłyniemy na jezioro. Nie pamiętam, czy to było Nidzkie u Andrzejów, czy Brzozolasek u nas. W każdym bądź razie udało nam się urwać przęsło pomostu - takiego na beczkach - i przy pomocy rąbniętego z wypożyczalni sprzętu wiosła wypłynąć na jezioro. Ściągała nas motorówka, a na brzegu czekała ekipa rodziców, co najmniej wściekłych. Szlaban mi się przedłużył.
Z Baśką pamiętam jeszcze taki numer - w Jabłoni był wysoki taras, pod którym rosły ogromne jaśminy. W balustradzie była niewielka luka, przez którą dało się przeleźć na druga stronę, co rzecz jasna było zakazane. Ponieważ dołem przejść nie pozwolili, to dałyśmy dużego nura górą, prosto w obdrapany jaśmin. Żeby nas w miarę bez obrażeń wyciągnąć, trzeba było ściągać ogrodnika – pana Kunę - z piłą. Pamiętam pana Andrzeja, który bez słowa wlepił Baśce takie manto, ze opadła mi szczęka. Przed gniewem mojego ojca udało mi się uciec. Jaśmin po tej imprezie wyglądał makabrycznie i przychodził do siebie przez następne dwa lata.
Chyba tego samego dnia w ramach odreagowania postanowiłyśmy zdobyć komin na kawiarni. Kawiarnia była duża, z bali z bardzo stromym dachem. Zdobywałyśmy ja od dołu. Wlazłyśmy na dach, wspięłyśmy się wyżej. Baśka, jako młodsza lazła z tyłu. Naszych rodziców wyrwał z nasiadówy dziki wrzask kelnerki - siedziałyśmy całe zadowolone na kominie. I tak zarobiłyśmy kolejne lanie. Ekipa pracowników nie zdążyła nas ściągnąć - zlazłyśmy same. Pamiętam tyle, że kara była bardzo dotkliwa - na pierwszym piętrze kawiarni były kwatery pracowników, a na schodach składowane było dobro luksusowe - papier toaletowy. Żeby powstrzymać odsiecz, wyciągnęłam którąś z dolnych rolek i papier runął w dół na ekipę, której przewodniczył dyrektor Wagner i mój ojciec. Co się działo dalej, lepiej nie mówić...
Baśka ma teraz duże dzieci, ja mam syna. Pani Krysia objawiła mi się zimą - dostałam koszmarnego zapalenia gardła z makabryczna gorączką. Ojciec już nie żył, musiałam sama dojechać do przychodni. Jak mi sie udało - nie mam pojęcia. Siedziałam pod drzwiami zwinięta w kłębek i ktoś mnie spod tych drzwi wtargał do doktor Zagórskiej. W pierwszym momencie nie wiedziałam kto, dopiero po chwili skojarzyłam. Wtedy zresztą w ogóle mało kojarzyłam. Pani Krysia zadziałała rewelacyjnie - wzięła mnie za kołnierz i omijając kolejkę wciągnęła do środka. Reszty dopełniła pani Zagórska, ładując mi kroplówki, antybiotyki i cholera wie co. Do domu dojechałam sama, przy wtórze klaksonów. Musiałam się wyjątkowo wlec.
Z Mazurami łączy mnie 30 parę lat. Z przerwami, ale nadal jestem stąd. Krysia Wagnerowa, Baśka, Konradowie, dziesiątki osób. Jeżdżę po ośrodkach i czuję się jak u siebie. Do Jabłoni zawsze będę jeździła z sentymentem. Tia... Moja kraina.
Kogo banuję - przede wszystkim chamów, nudziarzy, domorosłych psychologów i detektywów-amatorów. To mój blog i to ja decyduję, kto tu będzie komentował. Powinnam to zrobić dawno, teraz zabieram się za porządki. Dyskusja - proszę bardzo, może być na wysokich tonach, ale chamstwo i nudziarstwo zdecydowanie nie.
Anka Grzybowska
Utwórz swoją wizytówkę
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości