Wczoraj wróciłam do domu po siódmej wieczorem, pracę zaczęłam o 10 rano. Dzisiaj miałam więcej szczęścia - poszłam na ósmą, wróciłam po 16. Nie jest źle.
Temperatura na zewnątrz jak w tropikach, w kuchni o 20 stopni wyższa. Nie da się wytrzymać, dziewczynom robi się słabo. Do pomieszczenia z lodówkami wpadamy jak po ogień - agregaty wytwarzają taką ilość ciepła, że wewnątrz jest z 60 stopni i potwornie duszno.
Zaczynam w biegu przyglądać się gościom, zwłaszcza, że na Mazurach - a przynajmniej w naszej okolicy - za dużo ich nie ma. Część to sympatyczni, normalni ludzie, którzy po prostu przyjechali odpocząć, Reszta to kretyni z przerostem ego. Podchodzi facet w okolicach czterdziestki. Nie dość, że mówi do mnie per ty, bo jakżeby inaczej mówić do garkotłuka, to do tego oświadcza mi, ze jest menadżerem w firmie i on wymaga. Dziewczyny kładą uszy po sobie, ja zostaję na placu boju. Nie lubię tego typu ludzi, mój syn pierwszy raz w życiu miał szlaban na wszystko za wredną odzywkę do pani, która u nas sprzątała (lekarka, Białorusinka). Do głupiego łba mi nigdy nie przyszło, ze można traktować ludzi jak śmieci i zawsze wywołuje to u mnie wyjątkową agresję. Obok przy stoliku kilku chłopaków ze Śląska zalewa się w trupa - nie musiałam nawet interweniować, wyjechali na łebku sami. Jeden z nich podchodzi do mnie: „Wie pani co? Mój ojciec na kopalni robi, matka w domu, ja też na kopalni. Wyrwaliśmy się z kumplami, nie? Jakby jaki kłopot, to my tui parę dni będziemy, wszystkie górniki. Damy radę.” Zaczęłam lubić Ślązaków.
Kolejna kategoria, to faceci w slipkach. Przyłazi taki, spocony, w majtkach. Knajpa jest dość luksusowa, ceny są raczej wysokie. Facet zazwyczaj ciągnie za sobą kobitkę w bieliźnianym biustonoszu. Wywalić nie można, uwagi zwrócić też nie. Patrzę na to ze swojego punktu widzenia - siedzenie na sali z czymś takim do przyjemności nie należy. Do tego najczęściej stado dzieci, rozwalających sałatki po podłodze. Rewelacja.
Są jeszcze ludzie z pretensjami. Tak widać mają. Teksty „u nas w Warszawie” są na porządku dziennym. Człowiek mówi z akcentem z Podlasia, ale liznął Wielkiego Świata. Był na przykład w knajpie na Nowym Świecie. No i wie. Żona mówi z dziwnym, nosowym akcentem, co jakiś czas wtrącając angielskie słówko. Bez sensu wprawdzie, ale na garkotłuku powinno to zrobić odpowiednie wrażenie. Nie robi. Do tego dochodzą teksty ”Pamiętasz Misiu, jak byliśmy w Tunezji?” Zaciskam szczęki, zawsze gdzieś przypomina mi się, że muszę oddać długi, a mój syn idzie do szkoły. Nóż się w kieszeni otwiera.
I są ci normalni - „Przepraszam panią, czy mogłaby pani mi nalać trochę gorącej wody? To na kaszkę syna. No nie, nie wyparzyłem butelki, a trzeba? Mój Boże, strasznie pani dziękuję.”, „Niech pani nie targa tych worów ze śmieciami. Ja pani pomogę.”, „Przepraszam, czy mógłbym z szefem kuchni? To było fantastyczne. Bardzo pani dziękuję.” (Krysia spuchła z dumy). Ci, którzy do nas nie zawitali są po prostu normalnymi ludźmi, którzy wyrwali się na chwilę na Mazury. Sa najzwyczajniej na świecie mili - i dla kelnerek, i dla barmanów. To zupełnie wystarczy.
No nic - kończę pracę. Bąble na rękach po wczorajszym bliskim spotkaniu z frytkownicą przysychają. Jutro na 11. Posiedzę pewnie do późnej nocy.
Kogo banuję - przede wszystkim chamów, nudziarzy, domorosłych psychologów i detektywów-amatorów. To mój blog i to ja decyduję, kto tu będzie komentował. Powinnam to zrobić dawno, teraz zabieram się za porządki. Dyskusja - proszę bardzo, może być na wysokich tonach, ale chamstwo i nudziarstwo zdecydowanie nie.
Anka Grzybowska
Utwórz swoją wizytówkę
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości