waldburg waldburg
757
BLOG

Tancerka znad rzeki

waldburg waldburg Kultura Obserwuj notkę 21

 

Senna piosenka stała się hymnem całego pokolenia. Od pierwszego, jakby oddalającego się akordu, w którym pluskały wiosła z sonaty księżycowej Beethovena, było jasne, że nie będzie tanecznym szlagierem i nie zabębni w dyskotekach albo na stadionach.

Ale wiadomo było także, że nie popadnie w zapomnienie. Napisał ją nieśmiały poeta pod wrażeniem spotkania z beztroską dziewczyną, być może nawet tego samego wieczora, który spędził z nią nad rzeką w portowej dzielnicy.

Nie mógł oderwać oczu od urodziwej rebeliantki. Poznał ją w klubie jazzowym „Le vieux Moulin” w Montrealu, w którym spotykali się beatnicy. Mieszkała w cygańskin wozie, trzymała się prosto, była piękna z daleka i z bliska. Tańczyła zbiegając po zboczu do przystani, widział pióropusze kwiatów w jej włosach i starał się nie zapomnieć kolorów jej sukienek, na których jak krople miodu skrzyły się w słońcu cekiny.

Przeżyli razem niewinny sen, pili herbatę i jedli pomarańcze ze sklepiku za rogiem ulicy, która oddzielała dzielnicę portową od China Town. Opowiadała mu anegdoty o jego właścicielu, starym Chińczyku z Hong Kongu, u którego miała kredyt i który wyjawił jej sekretny przepis parzenia herbaty. Rozmawiali ze sobą na wielu poziomach słowami, myślami i spojrzeniami. Wszystko rymowało się z bezkresną rzeką, słońcem, chińską herbatą i pomarańczami.

Płynęli unoszeni tą samą falą, jak to potem wyraził w swoim wierszu. Tego wieczora tańczyła dla niego. Była jego muzą. Dzięki niej poczuł się jak nowonarodzony i nawet przez krótką chwilę był żeglarzem. Zaufał wróżce i dał się unosić jej falom. Oboje sobie zaufali.

Byli odkrywcami egzotycznych krain, gdzie samo ich pojawieniem się budziło podziw wśród wyspiarzy na czółnach. Świat wokół zmalał, zabrali go ze sobą w rejs bez celu i końca i wszystko było proste jak w marzeniach z dzieciństwa. Żeglowali na tej samej długości fali. Mimo że nie leżało to w jego naturze, naśladował jej piruety, kiedy oprowadzała go po bajkowym ogrodzie i przywoływała do siebie swoim nieskazitelnym ciałem baletnicy. Pokazywała mu wodorosty i lustro, w którym dzieci wyciągały ręce po miłość. Z jakąż elegancją pochylała się nad nim dolewając mu herbaty do filiżanki.

Ale nie wyznał jej miłości i pewnie nawet nie pocałował. Tańczył z nią tylko w myślach, spojrzeniach i słowach, które same ułożyły się w wiersz.

Robocza wersja wiersza o niewyznanej miłości trafiła do Judy Collins, która zmusiła go, żeby napisał do niego muzykę. Jako nastolatek grał na szkolnych potańcówkach w zespole country w przebraniu farmera z Tennessee, mimo że bliższe było mu bardziej wyrafinowane flamenco. Pierwszym mistrzem, od którego pobierał najważniejsze lekcje gry na gitarze, był małomówny uchodźca z frankistowskiej Hiszpanii. Starszy od niego o parę lat Katalończyk popełnił potem samobójstwo. Ale zdążył odsłonić przed poetą tajemnicę strun oraz to, że są jak słowa, które należy akcentować wyraźnie,żeby nabrały brzmienia, co nie pozostało bez wpływu na jego poezję.

Wiersz o Cygance znad rzeki mógł równie dobrze obyć się muzyki. Była w słowach, które jak fale i struny rzybliżały słuchaczy do metafizycznej tajemnicy kosmosu. Wystarczyło poddać się im. Zrobił to w rozmowie z Judy Collins. Zaśpiewał jej „Suzanne” do słuchawki telefonicznej. Wiedział, że odtąd będzie kompozytorem i wykonawcą. Nieprzypadkowo później jego koncerty zaczynały się niemal zawsze od songu o dziewczynie znad rzeki.

„Suzanne” stała się jego wyznaniem wiary. Rozjaśniła szpetny krajobraz basenu portowego na tyłach miasteczka uniwersyteckiego w Montrealu. Zrównał ją ze Zbawicielem z Nowego Testamentu, ale nie tym poniżanym przez siepaczy Piłata, tylko z tym, który przechadzał się po wodzie. Porównanie było dopuszczalne. Piękno jej doskonałego ciała oraz ruchów miało dużo wspólnego z pięknem Chrystusa, który jak ona przemieniał się w żeglarza, ilekroć tańczył na wodzie.

O tym, że jest bohaterką głośnego wiersza, Suzanne dowiedziała się z opóźnieniem. Ale nie czytała go. Nie miała okazji. Ich kontakt się urwał. Dopiero po latach usłyszała przypadkiem jego głos w radio. Piosenka od razu jej się podobała.  Pojechała nawet na jego koncert do Nowego Jorku, żeby mu osobiście podziękować.  Dzięki niemu stała się sławna.

Ależ to ja jestem twoim dłużnikiem, odpowiedział. Ta piosenka jest prezentem dla mnie od ciebie. Bez ciebie nigdy by nie powstała, powiedział.

Było jej miło. Cały świat znał jej imię, mimo że tylko paru najbliższych przyjaciół wiedziało, że „Suzanne” i ona są tą samą osobą. Nadal mieszkała nad tą samą rzeką na tyłach kaplicy Notre-Dame-de-Bon-Secours, zwanej także w Montrealu kościołem żeglarzy (Sailor’s Church). Spotykała się z beatnikami, malowała, rzeźbiła, zrywała kwiaty, tańczyła.

Suzanne Verdal była od dziecka przede wszystkim tancerką. W 1992 uznała, że przyszła pora na zmianę dekoracji. Wybrała się w rejs do Los Angeles, gdzie miała lepsze szanse na pracę przy produkcji clipów reklamowych. Z początku szło jej nieźle. Zawarła nowe znajomości i była lubiana, ale podczas nieudanego skoku na planie zdjęciowym złamała sobie jeden z kręgów. Nie mogła już tańczyć. Straciła pracę i dach nad głową. Przez pięć lat mieszkała w samochodzie. Ale wyszła z tego. W świetnym filmie niemieckiego reżysera Markusa Heidlingsfeldera, który odwiedził ją w Santa Monica dwa lata temu, popisywała się swoimi umiejętnościami tancerki. Skakała. Robiła piruety do przodu i do tyłu, wpinała sobie kwiaty we włosy i dużo się śmiała.  

Ale potem spoważniała. Kiedy znalazłam się na dnie, myślałam dużo o nim i poczułam żal. Wiem, że wiedział o moich kłpotach, ale nie wyciągnął ręki. A przecież wystarczyło się odezwać, napisać list albo zadzwonić. Mógł wysłać czek równy sumie, którą wydaje zabierając wieczorem do restauracji paru przyjaciół. Dla niego było to nic, a ja miałabym gdzie mieszkać.

W pierwotnej wersji filmu Suzanne miała łzy w oczach. Potem Heidlingsfelder zrezygnował jednak, zapewne na jej prośbę, z tej sceny.

No cóż, może łatwiej jest czasem napisać wiersz, niż list albo wykręcić numer telefonu. 

Ale nie sądzę, żeby tak było w tym przypadku. Bardziej wiarygodne wydaje ni się, że Cohen o tym, co przytrafiło się tancerce znad rzeki, po prostu się nie dowiedział. Mogła powiadomić kogoś z jego otoczenia, jak to często robią ludzie wolni, którzy źle czują się w roli szantażystów.

Zakładała, że wiadomość o jej nieszczęściu wywoła natychmiastową reakcję, a kiedy odpowiedziała jej cisza, obraziła się.

Ale mogło być przecież tak, że uległa swoim zbyt infantylnym wyobrażeniom o osobach z bezpośredniego otoczenia znanego poety, które tyleż mało interesują się jej porażkami życiowymi, co metafizycznymi przesłaniami jego wierszy sprzed pół wieku.

 

 

 

 

waldburg
O mnie waldburg

By                                                                                                            

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura