waw75 waw75
2442
BLOG

Szklany sufit rządu Tuska – przy zabawach prawem budowlanym

waw75 waw75 Prawo Obserwuj temat Obserwuj notkę 60

Rząd Donalda Tuska ma jedną absolutnie fascynującą cechę: jeśli zabiera się za reformowanie jakiejś dziedziny funkcjonowania państwa to po dwóch , trzech latach w owej dziedzinie mamy kompletną zapaść. Tak było kiedy rząd zaczął zwalczać biurokratyzację (zatrudniając 130 tysięcy nowych urzędników), walczyć z korupcją (w efekcie czego po sześciu latach rządów PO mamy „największą aferę korupcyjną w historii III RP” przy komputeryzacji ... ministerstw), wprowadzać liberalne i zdroworozsądkowe mechanizmy operowania publicznymi pieniędzmi ( dzięki czemu mamy rekordowy deficyt FUS-u, rekordowy dług publiczny i zadłużenie samorządów) czy naprawiać system ochrony zdrowia ( dzięki czemu mamy czasem już wręcz „satyrycznie” długie kolejki do specjalistów czy na zabiegi, rekordowe zadłużenie szpitali, rozkład lecznictwa onkologicznego czy cięcie limitów przyjęć pacjentów którzy płacą składkę zdrowotną).

Można by tak jeszcze oczywiście długo wymieniać – poruszając choćby sprawy ułatwień dla przedsiębiorców, czy reformy szkolnictwa, ale mnie najbardziej fascynuje to co dzieje się na „moim podwórku” czyli w kwestii reformy Prawa Budowlanego. Szczególnie że 10 lipca 2012 roku rząd powołał tzw Komisję Kodyfikacyjną Prawa Budowlanego. Jedenastu prawników, czterech inżynierów budowlanych i dwóch ekonomistów miało się zająć kompleksową reformą dotychczasowej ustawy.
Prace nad reformą prawa trwały od 2005 roku ale opis całej tej ciuciubabki miedzy lobbystami, ministerstwem, Komisją Europejską, izbami branżowymi a różnorakimi reformatorami to materiał na nisko budżetową „kabaretową scenę „Dwójki”” – jeśli komuś bardzo zależy żeby się pośmiać to proszszsz [1]
 
Reforma prawa budowlanego od co najmniej dekady jest rzeczą konieczną bo proces budowlany w III RP – czyli cała procedura administracyjna jaką trzeba przejść od momentu kiedy zaczniemy planować budowę czegokolwiek do momentu kiedy uzyskujemy prawo do użytkowania, przypomina dziś często sceny z „Procesu” Franza Kafki. I to niezależnie czy jest to inwestycja na publiczne zamówienie czy szopa na narzędzia na działce prywatnego ciułacza. To jest horror, a przy tym wszystkim bez wiedzy urzędnika , który da zgodę, (albo nie da) nie mamy prawa na własnej działce legalnie postawić choćby altanki.
 
Zastanawiałem się przez chwilę czy opisać dla przykładu jakieś „codzienne” wymogi administracyjne ale proszę mi wierzyć: nie uwierzylibyście Państwo – takie to bzdury!. Co najmniej jedna trzecia każdej dokumentacji projektowej dzisiaj to makulatura za którą inwestor musi zapłacić, projektant musi ją wykonać, a kilku urzędników musi to potem prześwietlić ze wszystkich stron szukając pretekstu do odmowy wydania pozwolenia. I choć kompletnie nikomu nie jest to do niczego potrzebne to w przepisach ktoś napisał że musi być i koniec. Nikt nie wie po co – jak choćby tzw Informacja BIOZ, ale jak się tego nie załączy to władza zbudować domu, warsztatu czy biura nie pozwoli.
 
Na opis wszystkich absurdów które opóźniają a czasem wręcz paraliżują dziś każdą inwestycję i generują dodatkowe koszty, musiałbym poświęcić kilkanaście stron – daruję więc sobie tą tyradę. Choć mogło by być nawet i zabawnie. Proszę sobie na przykład wyobrazić że macie Państwo dom za miastem. Trzymacie Państwo w ręku Miejscowy Plan Zagospodarowania Gminy, w którym zgodnie z Art. 15 i 17 Ustawy o Zagospodarowaniu Przestrzennym, działkę na której stoi Państwa dom zakwalifikowano już pod zabudowę mieszkalną. Dom stoi od 50-ciu lat a przy nim także od pół wieku legalnie i zgodnie z pierwotnym projektem znajduje się taras pokryty płytkami. I coś Państwu strzeli do głowy żeby w obrębie tegoż tarasu dobudować do domu jeden pokój albo ganek o wymiarach 3 na 3 metry. Co musicie Państwo uzyskać? – pomogę bo w życiu Państwo nie zgadniecie! – pozwolenie na wyłączenie owego wyłożonego płytkami tarasu, z produkcji rolnej.
I takich absurdów są setki.
Do tego dochodzi tzw „czynnik ludzki” – czyli złośliwość lub opieszałość albo brak znajomości przepisów wśród części urzędników (którzy czasem sami nie nadążają za ciągłymi zmianami prawa) a czasem po prostu rozbieżności w interpretacji najdrobniejszych paragrafów.
 
Ale do rzeczy. Od kilku lat krąży w społeczeństwie fantastyczna zapowiedź że tuż tuż, że już lada dzień nie będzie trzeba uzyskiwać decyzji o pozwoleniu na budowę domu mieszkalnego. To elektryzujące hasło urosło już do rangi takiego skoku cywilizacyjnego, że wielu ludziom wydawało się wręcz, że budowa domu będzie się ograniczała już tylko do zakupu projektu katalogowego i wybudowania chałupy na swojej działce. Miało być prościej, szybciej, taniej i bez zbędnych formalności. Czasem patrząc w ten błysk nadziei w oczach inwestorów aż żal ich informować o tym że choćby bez zasadniczej zmiany Rozporządzenia o zakresie i formie Projektu Budowlanego, nie wspominając o kilku innych, cała kilkumiesięczna gehenna może zostać skrócona o dwa, może trzy tygodnie. Całą resztę dotychczasowych absurdów i tak będą musieli jednak skonsumować – tak jak obecnie, bo nawet w trybie zgłoszenia urzędnik będzie sprawdzał dokładnie to samo – tyle tylko że nie uruchomi postępowania wydania decyzji.
 
Jednocześnie w atmosferze euforii iż gdzieś, za grubymi murami ministerstwa, komisja reformatorów upraszcza prawo budowlane, umyka nam realizm życia: czyli regularne i konsekwentne dorzucanie nowych idiotycznych wymogów w nowelizowanych rozporządzeniach. A to konieczność sporządzania opinii geotechnicznych nawet jeśli przebudowie ulega dach budynku, a to załączania charakterystyki energetycznej nawet dla domków jednorodzinnych (teraz dodatkowo z analizą alternatywnego zaopatrzenia w energię), a to znowu obniżenia wymaganego współczynnika przenikalności cieplnej (a co za tym idzie konieczność przerobienia wszystkich dotychczasowych projektów katalogowych w których współczynnik ten wynosił 0,3 Wm2K), a to znowu wypełnienia 5-stronnicowego wniosku, w którym ujęto najdrobniejsze szczegóły żeby jeszcze dokładniej sprawdzić dokumentację projektową i wyłuskać wszystkie rozbieżności między projektem a rubrykami owego 5-stronnicowego wniosku.
Jeśli ktoś pamięta filmową scenę z komedii „Dezerterzy”, jak komisja lekarzy psychiatrów pokazywała oberleutnantowi von Nogajowi obrazek kury – pytając go konsekwentnie jakie to zwierzę, to łatwiej będzie mu sobie wyobrazić czemu służy dzisiejsze „upraszczanie” Prawa Budowlanego. Jeśli bowiem w całym projekcie występuje jakieś określenie a na trzydziestej stronie części opisowej w treści projektu zostanie użyty inny wyraz – niewłaściwy zdaniem urzędnika - to cały projekt trafia do uzupełnienia.
I mimo usilnych starań administracji państwa – biurokratyzacja i papierologia , jak nigdy dotąd paraliżuje proces budowlany. Nigdy „różowo” nie było – ale od trzech lat to jest po prostu katastrofa.
Osobnym tematem jest proces inwestycyjny w zamówieniach publicznych, ale dziś to niemal temat kryminalny, bo metody jakimi instytucje państwowe okradają obecnie projektantów i wykonawców – na przykład poprzez naliczanie im kar umownych za własne błędy i uchybienia w przygotowaniu przetargu, czy powszechne stosowanie dumpingu przy wyborze oferentów, to zagadnienia bardziej dla prokuratorów niż reformatorów Prawa Budowlanego. Ale widać komuś się ta sytuacja musi opłacać bo mimo powszechnej wiedzy, woli naprawy systemu od lat darmo szukać.
 
No ale przecież gdzieś za murami ministerstwa od lipca 2012 roku jednak dzielnie pracowała komisja kodyfikacyjna i wciąż tliła się nadzieja, że sunąca lawina absurdów w prawie budowlanym zostanie zatrzymana. Niestety wszystko wskazuje na to że i tym razem urzędnicy rządu Donalda Tuska rozbiją głowy o niewidzialny szklany sufit własnej niekompetencji, a efektem ich pracy będzie kolejny bubel legislacyjny który nie będzie się nadawał do wdrożenia. Choć przez głosowanie sejmowe oczywiście przejdzie bez poprawek i wszelkie zastrzeżenia będą traktowane jako akcja polityczna.
Już we wrześniu ubiegłego rokuwiadomo było bowiem że projektowane zapisy nowej ustawy zakrawają wręcz na kpinę. Nie wdając się w nudne dla laika detale, wystarczy choćby przytoczyć fragment artykułu inżyniera Jarosława Kroplewskiego (wykładowcy prawa budowlanego na Politechnice Gdańskiej i szefa ekspertów prawa budowlanego przy pomorskiej izbie inżynierów budownictwa), który w swoim artykule w miesięczniku branżowym „Inżynier budownictwa” tak opisuje niektóre efekty prac dzielnej komisji:
 
„W tezach komisji kodyfikacyjnej są pomysły co do organów nadzoru[ budowlanego – przyp. mój]. A więc nie powiatowy inspektor jako pierwsza instancja, ale okręgowy, „odzespolenie” organów i – to jest najlepsze – zrobienie z nich służb mundurowych „bez uprawnienia do stosowania technik operacyjnych ani używania środków przymusu”. No szkoda, że bez.”
 
Autor ironizuje – no bo jak tu opisać takie bzdury bez gorzkiego uśmiechu? I niestety to nie jedyny niepokojący sygnał docierający z ministerialnych gabinetów:
„Ciekawostką jest wycięcie z definicji katastrofy budowlanej słowa „niezamierzone”, co pozwoli samowolną rozbiórkę zaliczyć do katastrof”[2]
 
W nowej regulacji znajduje się też mnóstwo innych „ważkich” i „niezbędnych” modyfikacji. I tak na przykład nazwę inspektora nadzoru inwestorskiego zmieniono na inspektora nadzoru technicznego, Prawo Budowlane i ustawę o Zagospodarowaniu Przestrzennym zamieniono na Kodeks Urbanistyczno – Budowlany, a dotychczasowe pozwolenie na budowę zastąpiono – podobno bez większych formalnych konsekwencji – terminem: zgoda budowlana. Pewnie wielu projektantów zainteresuje też przymiarka aby projektantem sprawdzającym był nie, tak jak do tej pory każdy uprawniony projektant adekwatnej specjalności, ale człowiek z osobnymi uprawnieniami do sprawdzania projektu budowlanego.
Przyznam że do tej pory za jeden z największych absurdów legislacyjnych uważałem umieszczenie w rozporządzeniu o Warunkach Technicznych wymogu sporządzenia ekspertyzy technicznej przy każdej rozbudowie, nadbudowie czy przebudowie dowolnego budynku, skutkiem czego zdarzały się przypadki że urzędy kwestionowały uprawnienia inżynierów budowlanych z wieloletnim doświadczeniem przy sporządzaniu ocen technicznych nawet budynków jednorodzinnych – żądając aby ocenę taką wykonał uprawniony rzeczoznawca budowlany. Obecne przymiarki rządowej komisji biją jednak wszelkie granice absurdu.
     
O ile na przykład w sprawie pogarszającej się sytuacji polskiej służby zdrowia, aby pozbyć się złudzeń wystarczyło po prostu sprawdzić jakie doświadczenie mieli ludzie którym Donald Tusk powierzał stery resortu zdrowia, o tyle w przypadku reformy prawa budowlanego likwidacja Ministerstwa Transportu, Budownictwa i Gospodarki Morskiej i powołanie „superresortu” wicepremier Bieńkowskiej budziło obawy, ze prace nad reforma prawa budowlanego zostaną na długi czas skreślone. I co prawda sygnały jakie docierały z gabinetów rządowych „reformatorów” budziły dość ambiwalentne odczucia, ale dopóki prace te trwały, to można było mieć jakąś nadzieję że w końcu przyjmą właściwy kierunek – czyli uproszczenie procedur. Zeszłoroczna reorganizacja rządu od początku nie wróżyła w tym względzie niczego dobrego – szczególnie że w wyniku jej przeprowadzenia w listopadzie ubiegłego roku z ministerstwa odszedł wiceminister Piotr Styczeń, o którym powtarzano najczęściej że to „jedyny facet który się tam zna na budownictwie”.       
To zresztą dość stała zasada we wszystkich konfiguracjach rządów Platformy Obywatelskiej, że obsadę stanowisk przeprowadza się nie w oparciu o doświadczenie i kompetencje kandydata, ale na podstawie układów partyjnych, walorów wizerunkowych albo przydatności w zwalczaniu opozycji. Nominacje otrzymują ludzie niekompetentni a partia wymaga od nich aby brak choćby nawet kilkunastoletniego doświadczenia w swojej dziedzinie nadrabiali kosztem państwa, ucząc się w czasie trwania swojej kadencji. Ci ludzie często się starają, wymyślają nowe pomysły, powołują audyty, kontrole i zlecają raporty – i od lat walą głową w niewidzialny szklany sufit swoich niekompetencji i braku doświadczenia. Zalewając przy tym państwo lawiną biurokratyzacji, a obywateli którzy chcą wybudować dom, potrzebują pomocy lekarskiej czy zamierzają prowadzić firmę, dyscyplinują paraliżując najprostsze mechanizmy społecznej symbiozy. 
Dlaczego od prawie dwóch kadencji trwa ten partyjno – środowiskowy amok? To inna kwestia – choć mechanizm doskonale opisał profesor Andrzej Zybertowicz w felietonie pt. „Obnażeni” w ostatnim styczniowym numerze tygodnika „W sieci”. Jak pisze profesor Zybertowicz: „Bowiem jednostki sprawnie oszukujące same siebie bywają podobnie skuteczne, gdy przychodzi do oszukiwania innych” - a kompletny brak umiejętności prawidłowej samooceny, to niestety podstawowy zwornik aktywu i elektoratu obecnej partii rządzącej. Szczytne hasła – ujęte w ramy tzw „polityki wizerunkowej” dodatkowo pogłębiają tą patologię.
 
Wracając na zakończenie do festiwalu niekompetencji, jaki od 2012 roku trwa w rządowych komisjach, przy nowelizacji prawa budowlanego, przytoczę kolejny pomysł jaki planuje się ująć w ramy nowych regulacji. Niezorientowanym należy się króciutkie wyjaśnienie, ze tzw branżę budowlaną w każdym projekcie opracowuje dwóch projektantów: architekt i konstruktor. Każdy z nich ma swój zakres uprawnień i robi tą część projektu która zawiera się w ramach swoich kompetencji, wiedzy, wykształcenia. Każdy z nich jednak musi przynależeć do swojej Izby Branżowej, która zaświadcza o posiadaniu przez niego prawie do wykonania projektu. Architekt płaci za członkostwo składki w swojej izbie – Konstruktor w swojej.
Niemniej jednak konstruktor posiada tez prawo do wykonywania projektów w zakresie części architektonicznej przy projektach prostych budynków gospodarczych, garaży czy adaptacji projektów katalogowych domków jednorodzinnych. Taki stan rzeczy trwa od dziesięcioleci i nie budził nigdy żadnych kontrowersji. Jest bowiem całkowicie zgodny nie tylko ze zdrowym rozsądkiem ale też z umiejętnościami zawodowymi i wykształceniem inżynierów budowlanych.
A raczej ... był. Bowiem jak informuje Urszula Kieller – Zawisza w ostatnim numerze miesięcznika „Inżynier budownictwa” z 29 stycznia 2014 roku [3] , podczas posiedzenia Komisji Nadzwyczajnej do spraw związanych z ograniczaniem biurokracji (sic!), w dniu 9 stycznia bieżącego roku, przegłosowano zapisy na mocy których każdy inżynier budowlany chcący skorzystać z dotychczasowej możliwości projektowania w ograniczonym zakresie także części architektonicznej budynku, musi poza opłaceniem składki członkowskiej w swojej izbie zawodowej ... zapłacić dodatkową składkę członkowską urzędnikom Izby Branżowej Architektów. To tak – w celu ... ograniczenia biurokracji ... , Powstrzymam się od komentarza.
Dodam tylko na koniec że wnioskodawcą dodatkowego haraczu na swoje funkcjonowanie była izba zawodowa Architektów. Czemu w sumie trudno się dziwić – „parę groszy” zawsze się przyda, trzeba tylko znaleźć frajera. Wniosek zaś zgłosił – a jakże, poseł PO Józef Lassota – były prezydent Krakowa. Z zawodu Inżynier mechanik. 
 
 
[1]
[2]
[3]

http://www.inzynierbudownictwa.pl/wydarzenia,o_tym_sie_mowi,artykul,komisja_nadzwyczajna_utrudnia_dostep_do_wykonywania_zawodu_inzynierom,7142

waw75
O mnie waw75

po prostu chcę rozumieć

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (60)

Inne tematy w dziale Polityka