Ech, kiedyś to były czasy... Nawet Cyganie byli inni.
Taka Cyganicha czekała na starówce, rynku. Nie biegła za tobą. Jeśli przechodziłeś w bezpiecznej odległości - miałeś spokój. Dzisiaj oblegają różne punkty miast, wykupują billboardy, ba, wciskają się do każdego domu, telefonu i komputera, czekają przed domem. Kiedyś, raczej nie straszyły i nie szantażowały. Ograniczały się tylko do obietnic. Czasem któraś zaklęła pod nosem, życząc ci rychłej śmierci jak nie dałeś się złowić na propozycję wróżby w zamian za pieniążki. Ale było to rzadkie, świadczyło o jej nieprofesjonalizmie i było karcone przez resztę społeczności cygańskiej. Dzisiaj strach i szantaż uskuteczniają na okrągło, od rana do wieczora. Dzisiaj nie mają wstydu. i nie znają granic. Dzisiaj otaczają się ekspertami, którzy przekonują cię, że płatna wróżba niezbędna jest ci do życia. Dzisiaj w twoim imieniu wyjmują pieniądze z twojej kieszeni i kładą je na ich tace politycy, których wybrałeś. Kiedy zapłaciłeś im - mówiły autorytatywnie, że wygrasz niedługo wielką sumę w jakąś z gier liczbowych lub wyjedziesz w podróż życia. Dzisiaj gdy im zapłacisz obiecują ci, że będzie... normalnie, że będzie tak, jak jest. Gdy nie opłacasz ich gróźb - obarczają cię poczuciem winy i szykują się do represji. Współcześni "Cyganie" nie są już tylko atrakcją miast w letnim sezonie turystycznym - oni już przechwytują miasta, państwa i nasze mózgi.
Zobaczmy jak ten temat porusza niezawodny Jerzy Karwelis.
Wpis nr 1123
zakażeń/zgonów
116/0
Ostatnio spotkałem się z ciekawym i inspirującym poglądem, że klimatyczna wiara w ideał zeroemisyjności jest podobną formą jaką miał kiedyś (ma?) ideał ZERO-Covid. Zanim popatrzymy na podobieństwa i różnice, trzeba określić o czym mówimy.
Idea Zero-COVID polega na tym, że za wszelką cenę walczymy do końca, czyli do wyeliminowania ostatniego przypadku kowida. Z planety dodajmy, nie chodzi tu o jakieś lokalne szamotaniny. Zamykamy całe miasta w ostrych kwarantannach na wieść o 7 osobach zakażonych, dodajmy – pozytywnym testem. To podejście kazało Chińczykom zamykać Szanghaje i całe regiony o populacji ponad 300 milionów ludzi. Okazało się to kompletnie kontrproduktywne, gdyż koszty związane z takimi ruchami ni jak się nie miały do jakichkolwiek korzyści zdrowotnych. Za to mogliśmy obserwować, jak w Chinach, ludzi wyskakujących z balkonów, czy choćby w początkowej, szerszej fazie, wysyłanie na kwarantannę całych klas, gdy jakiś uczeń kichnął. Zjawisko to wkrótce nazwano religią, gdyż spełniała wiele z cech takowej. Zaczynała się jak zwykle od przyjęcia dogmatów (dogmat główny logicznie nieoczywisty – nie ma wirusa na globie, to nikt nie choruje), miała głęboki i szlachetny cel z horyzontem, co prawda nie do osiągnięcia, ale za to z wytyczeniem wspaniałej drogi. Wszyscy mieliśmy się poświęcić dla przyszłości. W religii tej zbawieniem miał być koniec koronawirusa na globie, jednak jeśli ten cel miał mieć jakieś wysokie wartości, to były one dziwne, skoro takie niby altruistyczne zachowania były wspomagane całkiem doczesnym terrorem obostrzeń.
Przypatrzmy się teraz religii klimatyzmu. Ta zawiera w sobie elementy grzechu pierworodnego. W chrześcijaństwie cała etyka stoi na dogmacie tego grzechu, to znaczy, że źródło postępowania człowieka jest zatrute złem, z samej natury ludzkiej duszy. Tu klimatyzm ma podobnie – człowiek jest grzeszny, gdyż niszczy swoją planetę, powodowany samymi grzechami swej natury: pogonią za zyskiem, myśleniem krótkoterminowym i egoistycznym, a więc trzeba wytyczyć cel dla wszystkich, by ustrzec się popadnięcia w piekło konsekwencji. Zbawienie przyjdzie przez zeroemisyjność. Tyle. Tak, jak w przypadku religii COVID-Zero horyzontem odkupienia było wyeliminowanie pewnego rodzaju grypy, tak i tu w klimatyzmie wszystko jest proste i logiczne – wystarczy przecież, że nie będziemy emitować szkodliwych substancji do atmosfery i będziemy w raju, tak jak będziemy w ekologicznym piekle, gdy tego nie zrobimy.
Nie chcę się tutaj nawet rozwodzić nad naukową kwestią śladu węglowego. Jak ktoś chce to może sobie poczytać ciekawy tekst o tym Mariusza Jagóry, na czym to wszystko stoi. A stoi między innymi na wyimaginowanych modelach, które się sprawdziły jak te kowidowe, po których miało by nas już nie być. Ważne, że – tu mamy cechy wspólne obu religii – dogmaty klimatyzmu są jeszcze bardziej zalęgłe niż te kowidowe, o których coraz bardziej wiadomo, że nie miały nic wspólnego z nauką. Samo tylko wbijanie do głów nienaruszalnych pewników kowidowych wywołało swój efekt. Ktoś, kto mówił, że może to nic takiego strasznego, byleby nie grzebać w istniejącym systemie, był uznawany za odszczepieńca. Choć widać już naocznie, że w przypadku kowida wszystko szło na sponsorowaną wiarę. To samo było z klimatyzmem, ale ten zaczął się grubo wcześniej niż kowid, który tylko korzystał z dorobku klimatyzmu. Dziś kowidianizm oddaje swemu źródłu, to co od niego uzyskał.
Teraz jak to będzie z klimatyzmem? Ja tu już wiele razy mówiłem, że okres kowidowej pandemii można traktować jako wielowymiarowy test przed wprowadzeniem klimatyzmu. I test ten wypadł dobrze dla klimatystów. Zobaczono, że wiele można. Przed kowidem świat jeszcze nie był gotowy, teraz już jest. Okazało się, że nóż wchodzi w masło jak w masło i wystarczy tylko coś uchwalić wobec bezradnych członków Unii (tak, bo klimatyzm to ekstraordynaryjny pomysł przede wszystkim Europy), dodać do tego paru pożytecznych klimatoidiotów i przekupionych mediów i mamy klimatyczną wersję zdobyczy kowidowych. Czemu to ma nie zadziałać, skoro z czymś takim jak z chorobą o góra 0,15% śmiertelności zadziałało?
Pytanie tylko czy zbawienie jest możliwe? Technicznie rzecz biorąc ma to takie same szanse na realizację jak okazało się, że ma religia COVID-Zero. Czyli żadne. Uważam bowiem, że ideał zeroemisyjności jest energetycznie nie do osiągnięcia, chyba, że będziemy mieli zimną syntezę, ale przecież nie o tym jest klimatyzm. Zeroemisyjność będzie gorsza niż COVID-Zero. Ten „tylko” zamykał całe połacie, zaś szaleństwo klimatyczne doprowadzi nie tylko do ubóstwa energetycznego całych państw, ale i do ubóstwa ludzi w ogóle. Wszystko stanie się mniej dostępne i znacznie droższe. Pomijam już brak logiki, o której tu mówiłem, że jest to lokalne działanie na poziomie emisji 9% ziemskich zanieczyszczeń, co ma za to uratować całą planetę. Idziemy więc albo ku katastrofie, albo ku buntowi społeczeństw dramatycznie zubożałych w wyniku wprowadzenia w życie chorych ideologii. W dodatku unurzanych w pseudonaukowym sosie.
Myślę, że klimatyzm skończy tak jak COVID-Zero. Ale co się przy tym napsuje, to już inna sprawa. Z powodu religii COVID-Zero wiele krajów, przedsiębiorstw, czy ludzi popadło w wielkie i czasem nieodwracalne tarapaty. Mamy nadrukowanych po kokardę kowidowych helicopter money, które mogą sprowadzić światowy kryzys finansów na niespotykaną dotąd skalę. Tak samo będzie z klimatyzmem. Pójdą na to kolejne puste pieniądze, które przecież się nie zwrócą, gdyż zeroemisyjnośc wymaga wydania niewyobrażalnych pieniędzy. W dodatku ten system jest nierynkowy, gdyż utrzymuje się tylko dzięki dopłatom ze strony podatników. Następuje wymuszony transfer z „realnej” gospodarki pogarszając jej pozycje wobec faworyzowanych na skalę kontynentalną przedsiębiorstw „zielonego przemysłu”. Bez tego zniknąłby on jak zdmuchnięty w jeden dzień. Przedsiębiorcy idą za tym trendem, bo dla nich fakt czy zrobią interes dzięki dopłatom z kasy państwa czy Unii, czy też zarobią na rynku, to jest w kapitalistyczny sposób wszystko jedno. Oczywiście wolą mieć tylko kilku klientów, czyli państwo, monopol, a nie konkurencję o serce klienta. To załatwia się przepisami i klient nie jest tu elementem sprawczym. Jednak ten zachwyt jest krótkotrwały, bo zaraz wszelkie technologie w tym obszarze, jeżeli już tak się nie stało, przejmą wielkie międzynarodowe koncerny.
Paradygmatem tej w sumie przemysłowej religii jest rotacja dóbr. Mamy bowiem do czynienia z eliminacją konkurencyjności poprzez wykończenie małych przedsiębiorstw, które jedynie przyspieszyło w kowidzie. Wszystko zaczynają pochłaniać wielkie korporacje, coś jak za komuny, kiedy wszystko było państwowe, zaś sektor prywatny był tolerowany tylko do zatykania dziur w produkcji istotnej dla ludzi, nie dla wielkiego przemysłu. W tej sytuacji są korporacje na najlepszej drodze do kreacji wielkich monopoli. I wtedy, no już może i teraz, kwestia szybkiej rotacji dóbr pchanych na rynek będzie jedynym sposobem nakarmienia tego wiecznie głodnego zysków potwora. Bo tego się już nie będzie robiło „dla” konsumenta, tylko by korpo zarabiało więcej w genetycznej pogoni za wzrostem zysków. Udziałowcom nigdy dość i firma, która mimo że ma świetne zyski, ale nie generuje rokrocznie wzrostów, ląduje poza portfelem inwestorskim. Trzeba sprzedawać wciąż więcej, kreować nienaturalne potrzeby poprzez medialną nawalankę. Ale to był tylko pierwszy etap, który pozwalał wyjść z „błędu” rozproszonego kapitalizmu, czyli produkcji dóbr dobrej jakości, służących latami. Kreowane mody, gwarancje, po upłynięciu których – w zaplanowany w fabryce sposób – nagle rozpadają się auta, to impulsy do zwiększania sprzedaży. Wtedy tylko rynkowe, ale dziś są one inne.
Teraz mamy nowy trend. Lepszy biznes – kompletnej wymiany. Cóż to za cudowny sposób – wyrobić sobie dojścia, a właściwie kupić, ba – stworzyć całe instytucje polityczne, które pod pozorem jakiegoś klimatycznego amoku będą tak sterować sprawami, że zaraz wszystko będzie do wymiany. Domy i mieszkania, auta, piece i wszystko w zmianę czego trzeba będzie zainwestować, jeśli się chce spełnić wymagania kolejnych fal pandemii regulacji.
Wygląda to niepokojąco groźnie. Doświadczenia kowidowe są tu w pełni aplikowalne, trzeba tylko zdecydowania i cierpliwości. I pomyśleć, że to cały ciąg poczynający się niepozornie od tego, że trzy lata temu daliśmy się zamknąć w domach (na tzw. trzy tygodnie) jako cywilizacja. Rozpoczęło to proces, który bez impulsu strachu, raz pandemicznego, raz klimatycznego, nie byłby możliwy do osiągnięcia w tak krótkim czasie i wielkim zakresie. A więc kończąc porównanie uważam, że obie religie mają cechy wspólne, ale i te, i ich różnice, pokazują, że religia zeroemisyjności jest groźniejsza. Pod warunkiem, że lud da się ponownie wpędzić w histerię. I tu wydaje mi się leży parę aspektów osłabiających klimatyzm. Moim zdaniem strach przed klęską ziemi-Gai jest jednak bardziej abstrakcyjny, niż ten kowidowy, gdzie chodziło o przeżycie tu i teraz. Po drugie – na takie cuda trzeba tysiąckroć więcej pieniędzy niż poszło na kowida i będzie to jakieś finansowe szaleństwo, ale i to może nam zafundować globalizm – jak padnie system bankowy, to lud przyjdzie do banków jak do Canossy. Jest też co prawda i ryzyko, bo może i pójść z widłami na wieżowce. Po trzecie, ludzie paradoksalnie immunizowali się trochę na strach „dzięki” kowidowi, bo nie można się przecież bać codziennie przez 3 lata (poza pewnymi masochistycznymi wyjątkami, rzecz jasna). Ludzie zobaczyli, że nie taki diabeł straszny i że nie zawsze w telewizji mówią prawdę.
Czyli, jak zwykle wszystko w rękach ludu, byleby mu się chciało chcieć. Ale kiedy głód i chłód zaglądnie do chatki rybaka, to znikają zazwyczaj wszelkie subtelności polityczne. Zostanie tylko elita i lud boży. I oczywiście pomagierzy, jedni za kasę, inni, bo wierzą w uratowanie Gai za wszelką cenę, namagnesowani dogmatami pokracznej religii. Jednej, klimatycznej, która trwała już od lat, i drugiej, pandemicznej, która jedynie przyspieszyła i podniosła na wyższy poziom wymagania tę pierwszą.
Jerzy Karwelis
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.
Źródło: https://dziennikzarazy.pl/10-04-rozmyslania-o-dwoch-wspolczesnych-religiach-i-piekle-zbawienia/