Żal ale i mieszane uczucia – oto moja pierwsza reakcja na wczorajszy pucz wojskowy w Mauretanii. Miałem okazję być w tym kraju w grudniu 2006 r. gdy kraj rządzony przez inną juntę, z generałem Idi Uldem Mohammadem Falem na czele, przygotowywał się do wyborów parlamentarnych i prezydenckich. Jechałem wtedy z Sahary Zachodniej do Senegalu przez takie mauretańskie miasta jak Nouadhibou, Choum, Atar, Chinguetti, Terjit, Nouakchott i Rosso.
Wojsko w 2005 r. obaliło dyktatora kraju Maawiję Uld Sid Ahmada Taję oskarżając go o totalitaryzm i deklarując wolę wprowadzenia w kraju demokracji. I choć to brzmi dziwnie tak rzeczywiście było. Pucz był bezkrwawy a junta zorganizowała wybory i prezydenckie i parlamentarne. Wbrew powszechnemu w takich wypadkach zwyczajowi lider puczu nie wygrał wyborów prezydenckich, co więcej w ogóle do nich nie przystąpił a junta zakazała udziału w wyborach komukolwiek zaangażowanemu w pucz przeciwko Taji. Poza tym tylko Taja nie mógł brać udziału w wyborach. Poza tym wojsko zagwarantowało równe prawa czarnej ludności, która jeszcze niedawna miała status niewolników.
Wybory nie były fikcją. Gdy przejeżdżałem przez Mauretanię roiło się od plakatów wyborczych różnych partii politycznych. Nie tylko kandydatów ale i kandydatek, co szczególnie istotne zważywszy na to, że oficjalna nazwa kraju to Republique Islamique de Mauritanie. W czasie wyborów nie widać było napięcia na ulicach. Na wszystkich rogatkach stały wojskowe patrole ale relacje między cywilami a wojskowymi były przyjacielskie. Ludzie z którymi rozmawiałem wierzyli w wojsko jako gwaranta stabilizacji, ochrony i wprowadzenia demokracji. W starym, trudnym do opisania, wagonie, jedynego w Mauretanii a zarazem najdłuższego na świecie, pociągu z Nouadhibou do Zouzerat (gdzie znajduje się jedyne bogactwo tego biednego kraju – ruda żelaza) rozmawiałem z wiekowym Mauretańczykiem o wyborach. Był pełen nadziei na wolność i demokrację. Oraz dobrobyt, bo jak stwierdził dobrobyt będzie jak będzie demokracja. Nie miał tez wątpliwości, że wszystko to zagwarantuje wojskowa junta rządząca krajem. I wcale nie brzmiało to śmiesznie, wręcz przeciwnie, ludzka wiara i nadzieja na wolność, demokrację i polepszenie się sytuacji materialnej napawała optymizmem.
Nadeszły wybory. Do parlamentu weszło wiele partii z których żadna nie zyskała większości. Wybory prezydenckie rozstrzygnięte zostały w drugiej turze. Przegrany nie kwestionował ich lecz złożył prezydentowi – elektowi gratulacje, później, na wzór brytyjski (choć Mauretania była kolonią francuską), został uznany oficjalnym liderem opozycji. Napawało to optymizmem. Gdy w październiku 2007 r. pisałem dla Polskiego Radia artykuł „Kontynent znaczony krwią” http://www.polskieradio.pl/krajiswiat/cywilizacja/artykul20693.html stawiałem Mauretanię za przykład tego, iż wbrew niektórym opiniom Afryka nie jest skazana na wojny domowe i krwawych dyktatorów, że jest tu miejsce na demokrację, choć droga do niej jest długa, a podstawowym problemem jest brak świadomości obywatelskiej ludzi. Łatwiej bowiem zreformować instytucje polityczne niż plemienną mentalność.
1 lutego tego roku na moim blogu podróżniczym zamieściłem mniej optymistyczny wpis: http://witoldrepetowicz.blog.onet.pl/2,ID288894213,DA2008-02-01,index.html . Powodem było zamordowanie 4 francuskich turystów. Okazało się że zagnieździła się tam Al Kaida. Rok wcześniej nie widziałem żadnej wrogości do turystów czy fanatyzmu religijnego.
Nie wiem co sądzić o ostatnim puczu. Faktem jest że był bezkrwawy a jego lider gen. Muhammad Uld Abdel Aziz był również członkiem poprzedniej junty. Stąd moje mieszane uczucia. Z jednej strony szkoda, że Mauretania zeszła z drogi demokracji, z drugiej strony przejściowe trudności nie oznaczają że nie można. Można, i wierzę że demokracja do Mauretanii wróci.
Liczy się dla mnie przede wszystkim człowiek, jednostka, która ma prawo do wolności dopóty dopóki nie narusza wolności drugiego człowieka.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka