Czy jestem relatywistą? Samo pytanie nie należy może do fundamentalnych zagadnień dzisiejszej Polski, ale po moim ostatnim wpisie na temat prawdy i wolności wywiązała się ciekawa dyskusja, po której czuję, że moim Komentatorom należy się wyjaśnienie. Jedną z głównych obiekcji, wyrażanych w dyskusji, było, że relatywizuję pojęcie Prawdy.
Starałem się jak najostrzej od takiego stanowiska odciąć, ale widać nie byłem w tym jednoznaczny. Myślę, że relatywizm jest bezsensowny; każdy z nas, jeśli w coś mocno wierzy (albo jest o czymś szczerze przekonany) MUSI uważać, że ta jego Prawda jest lepsza od innych, sprzecznych z nią: w przeciwnym razie, nie miałoby sensu trwanie przy swojej Prawdzie. A więc postawa typu „To jest moja prawda, ona jest tak dobra jak każda inna” jest bezsensowna. ALE problem pojawia się w zetknięciu z faktem niezgodności Prawd w ramach jednego społeczeństwa, gdy na ten problem nałożymy związek Prawdy z Wolnoscią: gdy mianowicie uważamy, że Prawda jest warunkiem wolności, a zatem ktoś kto ma inna Prawdę od naszej (czyli, z definicji, tkwi w fałszu) tak naprawdę nie jest wolny.
Jak taka konkluzja ma się do potocznego oglądu, że ludzie, ktorzy mają inne Prawdy od naszej, wyglądają nam na wolnych ludzi: cieszą się swą wolnością i ku własnemu ukontentowaniu doskonale z niej korzystają? Otóż musimy wtedy sobie powiedzieć: skoro oni tak naprawdę nie są wolni, to musimy ich z tego błędu wybić, zmuszając ich do wolności.
Taka konkluzja, jeśli jej praktyczną konsekwencją jest rzeczywisty przymus, prowadzi do niewyobrażalnego despotyzmu, uzasadnianego na dodatek nie jakimiś ważnymi koniecznościami spolecznymi, ale wolnością osoby, poddanej przymusowi! Jeśli zaś praktyczną konsekwencją naszego mniemania o braku wolności osoby tkwiącej w fałszu jest wyłącznie postulat perswazji, ma ona bardzo ograniczoną wartość, bo co z tego że sobie powiem, iż mój sąsiad nie jest wolnym człowiekiem (bo tkwi w fałszu), skoro on, wedle wszelkich konwencjonalnych standardów wolności, ma się ze swa wolnością doskonale? Będę żałował go za jego brak wolności, ale to ubolewanie nie ma żadnego przełożenia na jego kondycję, gdyż on akurat, w swym przeświadczeniu, jest wolny: nic go nie ogranicza, nie jest poddany żadnemu arbitralnemu przymusowi, itp.
A zatem w istocie, to ja sam będę się oszukiwał, uważając że mój zadowolony z życia (i z wolności) sąsiad nie jest człowiekiem wolnym więc muszę mu współczuć! Z tych wszystkich powodów lepiej jest, moim zdaniem, dokonać radykalnego rozłączenia pojęcia wolności od prawdy, tak jak to zaproponowałem.
PS: wbrew moim nadziejom, niektórzy komentatorzy nie mogli powstrzymać się przed wykorzystaniem tej quasi-filozoficznej dyskusji dla celów kolejnych inwektyw, które moja osoba u niektorych chyba dość automatycznie prowokuje, bez względu na to, o czym piszę. Ciekawa sugestia, że moimi rozważaniami na temat „Wolnośc i Prawda” chronię dawnych zbrodniczych kolaborantów z ZSRR, należała do najłagodniejszych z rozmaitych obelg, jakimi mnie poczęstowano. Zostałem też nazwany demoliberalnym nihilistą (tak mówią w RM?), a także uznano, że porównanie z Maleszką wypada dla mnie negatywnie. No cóż, pewno inaczej niektórzy już nie potrafią. Ale fakt, że to mało zachęca do prowadzenia tu dalszych „sokratejskich” pogawędek, jak ładnie to określił inny z Komentatorów.
Inne tematy w dziale Polityka