Gdy wyjeżdżałem z Polski po trzech dniach pobytu, wypełnionych nieustającymi rozmowami z przyjaciółmi, znajomymi i nieznajomymi, zastanawiałem się nad jakąś figurą literacką, obrazującą najlepiej ten okres dziwnej choroby, jaka toczy dziś Polskę. I nieuchronnie przychodziła mi na myśl sztuka Eugene Ionesco “Nosorożec”. Obraz miasta, w którym zwykli, spokojni ludzie, stopniowo zauważają u swych zwykłych, spokojnych sąsiadów, a wreszcie i u siebie samych wielkie noso-rogi.
Ale ta alegoria, powiedziałem sobie od razu, do Polski nie pasuje. Bo u Ionesco to była metafora kraju, w którym ludzi opętuje zbiorowe szaleństwo, w tle którego tli się głuche przerażenie, zniewalający lęk i czarny, paraliżujący horror. W Polsce tego nie ma. Owszem, jest coś na kształt zbiorowego amoku, ale nie ma przerażenia, lęku i horroru. Jest raczej zniesmaczenie, poczucie zażenowania, zaniepokojenie i głęboka niechęć do cynicznej władzy. W Polsce nikt (no, prawie nikt) władzy się nie lęka, ale wielu głęboko nią gardzi. Ludzie autentycznie się wstydzą swojego państwa, a że zmuszeni są kombinować, jak uniknąć paskudnej zasadzki, jaką na nich to państwo zastawiło (o której to zasadzce- poniżej), są jednocześnie zażenowani, że państwo zmusza ich do podobnych postaw (hipokryzji, obłudy i podwójnych standardów), jakie samo na codzień demonstruje w sferze publicznej.
Bo Polacy - wbrew rozmaitym stereotypom o rzekomo wpisanej w nasz charakter narodowy anarchii - mają głęboką potrzebę poczucia dumy ze swojego państwa. Nasza historia tak nas nastroiła: Polacy nie traktują państwa wyłącznie jako administratora podatków, wodociągów i policji: chcemy, by było ono także emanacją naszej dumy i honoru, właśnie dlatego, że tak rzadko zdarzało to się w naszej przeszłości. I oto państwo, współrządzone przez Leppera i Giertycha, państwo którego partia rządząca (przy aktywnej współpracy najbardziej oportunistycznej partii opozycyjnej w Europie) obdarowuje nas anty-konstytucyjną, upokarzającą i opartą na mobilizacji nienawiści zbiorowej lustracją - jest źródłem głębokiego zawstydzenia bardzo wielu Polaków.
Oto państwo polskie zafundowało swym obywatelom igrzyska lustracyjne, ku uciesze gawiedzi i zażenowaniu grup nimi objętych. Oficjalne uzasadnienie, że chodzi o obronę bezpieczeństwa państwa jest już zbyt kłamliwe i zbyt absurdalne, więc coraz rzadziej - zauważcie to Państwo - występuje w oficjalnej propagandzie. No bo jak uznać, że każdy dzisiejszy radca prawny, notariusz, docent geologii, komornik albo biegły rewident, który przed dwudziestu lub więcej laty splamił się nawet donosicielstwem (dodajmy: wstrętnym i moralnie hańbiącym), może być zagrożeniem dla demokratycznej Polski. (Choć w programie w TVN24, w którym uczestniczyłem, jeden z autorów ustawy Poseł Mularczyk z poważną miną twierdził, że taką właśnie lustrację dopuszcza Rada Europy - nie mówiąc nic o tym, że tam chodzi wyłącznie o zabezpieczenie demokratycznego państwa. Więc paskudna przeszłość kogokolwiek spośród 700 tysięcy ludzi może być zagrożeniem dla demokracji w Polsce, jeśli nie zostanie dziś ujawniona? Aż tak ta demokracja jest wątła?)
Ponieważ ten argument o lustracji jest już nadto absurdalny - mówi się przeto o „wiarygodności”, tak jakby ludzie faktycznie bezwzględnie wymagali wiedzy o ewentualnym donosicielstwie swego notariusza lub wykładowcy architektury lądowej - w przeciwnym razie mu nie uwierzą. Sondaż Pentora dobrze zaprzecza temu twierdzeniu: na pytanie „Czy fakt, że ktoś w przeszłości współpracował z bezpieką, ma jakiekolwiek znaczenie?”, 52,3 % odpowiada „nie”; na pytanie, „Czy Pana zdaniem, dziennikarz który nie złożył oświadczenia lustracyjnego, powinien zostać zwolniony z pracy, „tak” odpowiada tylko 17,1 procent; Życie Warszawy 15 marca str. 3).
(Nota bene, gdy niedawno skrytykowałem tu lustrację dziennikarzy, tworząc dla celów argumentacji figurę recenzenta operowego, którego przeszłość chcą koniecznie znać czytelnicy, zostałem oficjalnie zbesztany za stosowanie nieładnej metody redukcji do absurdu. Ale przecież ja niczego nie musiałem „redukować”, bo ten absurd JEST w ustawie lustracyjnej! Ilu spośród dziennikarzy objętych lustracją to komentatorzy polityczni, ilu spośród pracowników naukowych to politolodzy lub prawnicy, których ewentualna przeszłość donosicielska ma tak kluczowe znaczenie dla ich dzisiejszej wiarygodności dydaktycznej?)
Więc skoro już ani obrona demokracji ani wiarygodność nie podołają ciężarom uzasadnienia nowej ustawy lustracyjnej - mówi się ogólnikowo o jakimś „oczyszczeniu życia publicznego”. Czyli wielkie zbiorowe katharsis. Mój Boże – katharsis moralne pod auspicjami Jarosława Kaczyńskiego, Andrzeja Leppera i Romana Giertycha, wykonywane przez Kurtykę, Żaryna i Gontarczyka! Proszę o kolejny argument…
A teraz o zasadzce. To, że ustawa lustracyjna zostanie (przynajmniej w swych kluczowych punktach) unieważniona przez Trybunał Konstytucyjny jest oczywiste i muszą wiedzieć o tym jej architekci - w samej rzeczy, jest napisana tak, jakby się wręcz prosili o gilotynę konstytucyjną. Ustawa w oczywisty sposób gwałci:
* zasadę proporcjonalności (czyli wymóg, by środki były proporcjonalne do celów, a w żaden sposób obecny kręg lustrowanych nie jest związany z rzekomym celem lustracji, czyli ochroną bezpieczeństwa demokratycznego państwa),
* zasadę prywatności (nikt nie może być zmuszany, pod groźbą utraty pracy, do ujawniania swej niemoralnej przeszłości, jeśli nie stanowiła wówczas przestępstwa),
* zasadę wolności gospodarczej (prywatny przedsiębiorca nie może być zmuszony, pod groźbą sankcji, do pytania swych pracowników o sprawy, które dla niego, pracodawcy, nie stanowią elementu kwalifikacji pracownika),
* zasadę rzetelnego procesu (przewiduje się, że procedury prawne dotyczące weryfikowania oświadczeń przez IPN a potem ewentualnych spraw sądowych z powództwa niesłusznie oskarżonych mogą trwać kilkanaście lat) itp. itd.
* zasadę domniemania niewinności: ludzie mają deklarować, że NIE byli tajnymi współpracownikami, zaś ich oświadczenia będzie oceniał urzędnik IPN-u, którego decyzja będzie wiążąca dopóty, dopóki sąd tej decyzji ewentualnie nie uchyli;
* zasadę autonomii wyższych uczelni: ustawa nakazuje rektorom zwolnienie pracowników na podstawie niezłożenia oświadczeń, które wcale rektora mogą nie interesować i które nie były przewidziane w umowie o pracę; innymi słowy, państwo wkracza w politykę kadrową uczelni i to w domenie najistotniejszej, a mianowicie zwalniania profesorów i innych samodzielnych pracowników naukowych.
Już nie mówię o dziennikarzach i wolności słowa, bo to zbytnia łatwizna. Krótko mówiąc, ustawa jest najoczywiściej niekonstytucyjna, na bardzo wielu podstawach, z których wystarczy tylko jedna, by ustawę wrzucić do kosza. I tak na pewno TK zrobi.
ALE: oto zasadzka, z której niestety wielu nie zdaje sobie sprawy, bo tu w grę wchodzą szczegóły technologii prawniczej. TK nie będzie miał szans rozpatrzenia sprawy pewno przed końcem czerwca. Oto dlaczego. Po wpłynięciu do TK zmodyfikowanego wniosku ze strony posłów zaskarżających ustawę (wniosek ten jeszcze nie wpłynął, bo ustawa została, jak pamiętamy, znowelizowana na wniosek Prezydenta), strona „pozwana” (czyli przedstawiciele parlamentu (lub rządu, który wnioskował ustawę) ma pełne 60 dni na ustosunkowanie się do wniosku. I na pewno, jak wcześniej to się zdarzało, wykorzysta je co do ostatniego, 60-tego dnia! Przedtem, TK nie może zacząć sprawy rozpatrywać.
A zatem: jakiś koniec czerwca, może lipiec. ALE wszystkie oświadczenia mają znaleźć się w IPN do 15 maja. A zatem już 16 maja IPN może opublikować listę tych, którzy oświadczenia nie złożyli - a więc, tracą stanowisko. Zaś co do tych, którzy oświadczenia już złożyli - IPN może od razu ogłaszać ich, selektywnie, jako kłamców lustracyjnych. Ich ratunek - droga sądowa, parę lat. A zatem proszę policzyć; między 15 maja a końcem czerwca - najwcześniej - to jest właśnie ta czarna dziura, w którą wpadają ci, którzy oświadczeń nie złożyli, albo ci co złożyli, a IPN postanowił ich zatopić. Jedni i drudzy automatycznie tracą pracę. Tracą dobre imię. Tracą reputację. Oczywiście mogą wtedy iść do sądu. Życzę powodzenia, po kilku latach procesu, wytoczonego IPN-owi.
Taką oto zasadzkę wymyślili twórcy ustawy lustracyjnej i IPN. Ładne, prawda? Gawiedź się cieszy - bo będą igrzyska, bo wreszcie Salon dostanie po plecach, bo „autorytetom” da się popalić, bo środowiska wykształciuchów podzielą się wewnętrznie, pogrążone w swych klasycznych dylematach, sporach i hamletyzowaniu. Prasa też się cieszy - bo lustracja to wspaniałe źródło doskonałych „stories”: ile to będzie fantastycznych „newsów” na „jedynkę”, pochodzących ze „źródeł zbliżonych do Wydziału Lustracyjnego IPN”! Nowa porcja szamba co dzień. Naukowcy, pisarze, inni intelektualiści będą, jak zawsze, tkwić w swych staromodnych, śmiesznych dla publiki moralnych dylematach i dzieleniem włosa na czworo, zawsze tak łatwo budzącym rechot zdrowego, nieskażonego miazmatami i sofizmatami trzonu społeczeństwa.
Przekonanie, że chodzi o zasadzkę - o nieuczciwą pułapkę, którą zastawia państwo swym własnym obywatelom - jest spotęgowane faktem, że przecież lada dzień i tak teczki IPN zostaną opublikowane, będzie wiadomo kto był kim i jakiekolwiek oświadczenia lustracyjne będą niepotrzebne. Więc nie o to chodzi – nie o żadną wiarygodność, transparentność, oczyszczenie czy obronę państwa. Chodzi raczej, by – jak powiedział niedawno w wywiadzie dla „Przekroju” prof. Marek Safjan – wobec całych wielkich środowisk zawodowych zastosować test prawdy: rodzaj zbiorowego wariografu dla setek tysięcy ludzi („Przekrój” 15 marca, str. 29). Chociaż akta esbecji i tak będą dostępne, to zadajmy tym wszystkim intelektualistom jeszcze jeden test: a może pomieszają się w zeznaniach? Chodzi więc o to, by pewnych ludzi złamać, upokorzyć i upodlić.
W tym celu powołane zostało państwo w państwie, pod nazwą IPN, które teraz będzie miało władzę nad reputacją i losem setek tysięcy ludzi - i może ich wrzucić w tę czarną dziurę, która potrwa od 15 maja gdzieś do końca czerwca. A nie da się ukryć, że IPN ma marną reputację: jak podaje Życie Warszawy za Pentorem, tylko 37,6 procent uważa, że sposób w jaki IPN weryfikuje informacje o agentach SB jest rzetelny i obiektywny; 42,6 procent uważa, że nie, a 19,8 procent nie wie. I to właśnie te chłopaki, pod wodzą Kurtyki i Żaryna, będą decydowały, czy pani profesor Hanna Świda-Ziemba aby nie jest kłamcą lustracyjnym...
Zresztą ta marna reputacja jest w pełni zasłużona i sami urzędnicy IPN zdają sobie sprawę z tego, że to, co będą robić po 15 maja odstaje daleko od rygorów rozpatrywania materiałów dowodowych, stosowanych w sądach; przewidują też, że wiele z ich ustaleń nie ostanie się w procesach sadowych, więc trzeba działać szybko. Skąd to wiem? Od doktora habilitowanego Antoniego Dudka, który z rozbrajającą szczerością powiedział w wywiadzie dla ostatniej „Naszej Polski” tak (proszę zwrócić uwagę na drugie zdanie): „Mające powstać Biuro Lustracyjne IPN ma przygotować cztery listy, w tym listę wszystkich agentów bezpieki z podziałem kategorie współpracy, w tym tajnych współpracowników. NIEWĄTPLIWIE DOJDZIE TU DO BARDZO WYRAŹNEGO KONFLIKTU MIĘDZY OSOBAMI, KTÓRE BĘDĄ TRAFIAŁY NA NIE DECYZJą INSTYTUTU, A POŹNIEJSZYMI DECYZJAMI SąDU, KTÓRE BĘDĄ DECYZJE IPN KWESTIONOWAĆ” (Nasza Polska, 13 marca, str. 4-5). A zatem chłopcy z IPN już przewidują, że dużo ich decyzji o statusie TW padnie w sądzie, czyli będą lipne a co najmniej, mało uzasadnione, więc trzeba się spieszyć, że by zatopić tych co trzeba, zanim będą mogli oni w sądzie uzyskać satysfakcję!
Żeby było jasne: w każdym demokratycznym państwie niezbędna jest weryfikacja osób, pełniących funkcje publiczne, zwłaszcza te najwyższe. Nazwijmy tę weryfikację „lustracją”, czemu nie? Jasne też, że w państwie demokratycznym niezbędna jest pełna informacja o przeszłości i teraźniejszości osób kandydujących na stanowiska wybieralne i sprawujących te funkcje. Ale w sposób oczywisty dzisiejsza „lustracja” nic z taką weryfikacją ani z takim ujawnieniem prawdy o osobach publicznych nie ma wspólnego: obejmuje w większości tłum ludzi, którzy żadnych funkcji publicznych nie pełnią i nie chcą pełnić.
Jak ominą tę zasadzkę, to już będzie rozstrzygane w sumieniu każdego z nich. Ale fakt, że państwo wpuściło ich w taki gigantyczny kanał jest problemem wszystkich obywateli. Jest mi autentycznie żal tych moich przyjaciół i znajomych, którzy pokazali charakter i dzielność w tylu momentach próby, których nie szczędziła im ostatnio polska historia, a teraz muszą, czasem na stare lata, wstydzić się za państwo demokratyczne co prawda, ale nieuczciwe, niemoralne i podstępne, które z nich po prostu zadrwiło w paskudny sposób.
Oczywiście, reakcją na tę chytrą pułapkę jest próba minimalizowania kosztów – podejmowanie z państwem gry, w której my (strona „lustrowana”) udajemy, że procedurę traktujemy poważnie, ale wykręcamy ją tak, by stała się pustym rytuałem. Rektor pewnej szkoły niepublicznej mówi mi: Powiem wszystkim moim pracownikom by złożyli na moje ręce zalakowane koperty z oświadczeniami lustracyjnymi, ja je bez otwierania prześlę IPN-owi, nic mnie nie obchodzi co jest w środku, a nikogo i tak nie zwolnię, bez względu na ich treść. Prezes firmy Apator mówi dziennikarzowi “Rzeczpospolitej”: „Nie przewidujemy buntu. Ktoś jednak wymyślił śmieszne prawo, któremu będzie trzeba się podporządkować” (Rz 17 marca, str. B2). Inni mają pomysł, by wpisać odpowiedź „Tak” ale dodać „od dnia mojego urodzenia” – i w ten sposób formalnie spełnić obowiązek złożenia oświadczenia (unikając sankcji) i przetestować IPN na okoliczność złożenia kłamstwa lustracyjnego polegającego na fałszywym przyznaniu się do współpracy…
Jednym słowem, kwitną pomysły na to, jak podjąć z Państwem grę, w której nieuczciwego ustawodawcę można przechytrzyć, bez napytania sobie ani swojej instytucji niepotrzebnych kłopotów. Jak tyle razy w naszej historii, Państwo ustawia się w pozycji dokuczliwego natręta. Ale przecież to już miało być państwo, które z własnymi obywatelami nie droczy się, nie prowadzi z nimi podstępnej gry, nie zastawia na nich pułapek, nie łamie ostentacyjnie Konstytucji, póki jej nie zmieni…
Wracam do patrona niniejszego felietonu, czyli Eugene Ionesco. Bardzo bardzo dawno temu, było takie przedstawienie w legendarnym warszawskim teatrze STS pod tytułem „Kochany Panie Ionesco”. Stanisław Tym - autor przedstawienia - apelował do wielkiego twórcy teatru absurdu, by przyjechał do PRL i przyjrzał się rzeczywistości tego kraju. Komunikat dla publiczności był oczywisty. Dziś szczęśliwie nie ma już PRL-u, Ionesco nie żyje, Mrożek już nie tworzy… Gdzie jest autor, następca Ionesco, Mrożka i Gombrowicza, który opisze ten ponuro-śmieszny spektakl, którego sceną jest dzisiejsza Polska?
Inne tematy w dziale Polityka