Ten wpis jest wyłącznie dla Warszawiaków, z urodzenia, wyboru lub zamiłowania. Bo pisany jest przez nieuleczalnego Warszawiaka, który nigdy naprawdę ze swojego Miasta nie wyjechał, choć w drodze z Warszawy do Warszawy zmieniał i nadal zmienia miejsca postoju.
Chodząc ostatnio po Paryżu, przekonałem się po raz kolejny, że wielkość miasta – jego urok, jego siła przyciągania – tkwi w architektonicznym szaleństwie. W tym, że miasto ma administracyjno-polityczno-finansowe mechanizmy, by zaakceptować projekty, które na papierze wydają się wariackie, bezsensowne, pomylone – i z żelazną konsekwencją je realizować.
Tak było w Paryżu, gdy w połowie XIX wieku baron Hausmann zdecydował się na przeoranie dzielnic na prawym brzegu i pociągnięcie Wielkich Bulwarów w pół drogi między Montmartre i Sekwaną. Dziś to najradośniejsze ulice Paryża. Tak było, gdy Eiffel wyrysował żelazne monstrualne dziwactwo jako symbol Wystawy Światowej – i Paryż, wbrew protestom oburzonych mieszkańców, postawił Wieżę w 1889 roku. Tak było, gdy Renzo Piano zaproponował kolosalną konstrukcję pełną kolorowych rur, szkła i rusztowań w zapuszczonym miejscu w pół drogi między Halami i starym Le Marais – i tak powstało Centrum Beaubourg – rewelacyjne, stale tętniące życiem Muzeum Sztuki Nowoczesnej, które zaktywizowało całą dzielnicę. A jeszcze wariackie trzy szklane piramidy Peia na dziedzińcu Luwru; niezwykła Biblioteka Narodowa w kształcie czterech otwartych książek (dzięki której powstało nowe miasteczko studencko-artystyczne w dawnej fabrycznej dzielnicy nad Sekwaną); gigantyczny Łuk w La Defense na przedłużeniu linii Pól Elizejskich, stanowiący nowoczesne powiększenie Łuku Triumfalnego na Placu Etoile; szokujący dziwacznymi, niby-mauretańskimi oknami Instytut Świata Arabskiego na skraju Dzielnicy Łacińskiej… Każdy z tych pomysłów należał do kategorii: „Nie, to nie ma prawa być zrealizowane” i każdy stał się fenomenalnym sukcesem (mimo jakichś technicznych problemów z większością z nich), przyciągającym turystów i Paryżan, przyczyniającym się do żywego mitu tego fascynującego miasta…
Teraz Warszawa, nie słynąca przecież z jakiegoś rozbuchanego urbanistycznego piękna, ma niesamowitą szansę. W samym centrum miasta wygospodarowano wielki kwartał na Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Jest na to mnóstwo miejsca w najlepszym (no, najbardziej centralnym) punkcie stolicy. Żadne okoliczne budynki nie narzucają ograniczeń ani ram stylistycznych. Na dodatek, w zasięgu wzroku jest Pałac Kultury, który warto przyćmić czymś naprawdę „odlotowym”. No i to przeznaczenie: Muzeum Sztuki Nowoczesnej - aż się proszące o eksperyment, coś szokującego, jakiś wygłup. Tak jak w Bilbao, gdzie tamtejsze Muzeum Guggenheima, przez samą swoją niesamowitą bryłę przyciąga miliony turystów, którzy tylko to chcą zobaczyć…
No więc Warszawa, nasza nieszczęsna poharatana przez historię Warszawa, dostała od losu taką samą szansę. I rozstrzygnięto międzynarodowy konkurs: na rogu Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej stanie olbrzymie pudełko zapałek, położone na swym dłuższym boku. Pudełko. Powtórzę: pudełko. Żadnych udziwnień, żadnych zakłóceń prostej i nudnej geometrycznej bryły, na niczym szczególnym oka nie da się zatrzymać. Zaprojektował to chyba jakiś Szwajcar, a jego pomysł nazwano przykładem podejścia „minimalistycznego”. Zgoda.
Gdy tuż po ogłoszeniu werdyktu spotkałem, zupełnie przypadkiem, panią prezydent Warszawy, a moją dawną Koleżankę, wezwałem ją do zablokowania tego pomysłu. Ale to nie od niej zależy. Nie mam pojęcia od kogo. Mój stary znajomy Czesław Bielecki wielokrotnie pisał o brzydocie urbanistycznej Polski – czy wkroczy do tej batalii? Dyrektor Muzeum Sztuki Nowoczesnej na znak protestu zrezygnował z funkcji. Czy odniesie to jakiś skutek?
Na drogim wszystkim Polakom Placu Piłsudskiego postawiono zaprojektowany przez wielkiego Fostera budynek w kształcie i o uroku wielopiętrowego parkingu, który skutecznie zasłania tylną fasadę pięknego Teatru Wielkiego, burząc całkowicie kompozycję tego jedynego na świecie miejsca. Za to w urbanistycznej dziurze, pozbawionej jakichkolwiek istotnych wizualnych punktów odniesienia, chcą położyć „minimalistyczne” pudło, tak by przypadkiem nie odwracało uwagi przechodnia od nieodległych tandetnych wieżowców na Świętokrzyskiej i od najbrzydszego placu w Europie, zwanego Placem Defilad. Gdy można się było porwać na coś zwariowanego jak Beaubourg, Guggenheim, opera sydnejska… Stworzyć miejsce, gdzie nie tylko turyści z całego świata będą zjeżdżać się milionami, ale – co ważniejsze – Warszawiacy będą wybierać się z radością na wieczorne spacery lub niedzielne, leniwe popołudnie…
Czy, do cholery, Warszawa da się lubić?
Inne tematy w dziale Polityka